Poznaliśmy się strasznie banalnie, bo na uczelni. On chodził na zajęcia z marketingu i bardzo mi się podobał, ale koleżanki mnie przed nim przestrzegały: “Uważaj, to jakiś ponurak. Patrzy spod ciemnej grzywy, nie uśmiechnie się – to nie najlepszy facet dla takiego żywego srebra, jakim jesteś ty”. Ale coś mnie do niego ciągnęło. Kiedyś podszedł do mnie i poważnym tonem zaprosił na koncert wagnerowski. Niezła akcja, pomyślałam, ale poszłam. Było cudownie i zaczęliśmy się spotykać. Okazał się być kimś, o kim marzyłam całe życie: spokojnym domatorem, odpowiedzialnym mężczyzną, na którego w każdej chwili mogłam liczyć.
Gdy po ślubie straciłam pracę i histeryzowałam, co teraz będzie, on spokojnie powiedział: “Damy radę, nie martw się. Będę pracował więcej i poradzimy sobie. Mamy siebie, prawda?” To zdanie każda kobieta chciałaby usłyszeć chociaż raz w życiu.
Karol awansował, dobrze nam się powodziło, zaczęliśmy więc poważnie myśleć o dzieciach. Okazało się, że nic więcej nam obojgu do szczęścia nie trzeba i po raz kolejny przekonałam się, że trafiłam na kogoś wyjątkowego. W czasach gdy mężczyźni tak bardzo bali się zobowiązań, niedogodności związanych z posiadaniem małych, ciągle chorych dzieci, Karol jawił mi się skarbem. “Szczęściara z ciebie, Anita” - mówiły koleżanki.
Zaczęliśmy próbować, ale po pół roku szalonego, ciągłego seksu nic nam się nie udawało. Martwiłam się, ale przyjaciółka lekarka mnie pocieszała, że to normalne, że teraz wszyscy się starają dłużej o dzieci, niż miało to miejsce kiedyś. Postanowiliśmy jednak odwiedzić renomowanego specjalistę od bezpłodności. Zalecił serię badań, porozmawialiśmy o przyczynach takiego a nie innego stanu rzeczy, a na końcu rozmowy pan doktor wypalił: “No coż, drodzy państwo, jest jeszcze metoda in vitro”. Karol szybko wstał z krzesła, złapał mnie trochę za mocno za ramię i pożegnał się z lekarzem.
W samochodzie panowała cisza. Mąż tak mocno ściskał kierownicę, że bielały mu kostki na wierzchu dłoni. Nagle zahamował, wjechał w zatoczkę autobusową i położył głowę na kierownicy. Wysyczał: "Nie chcę słyszeć o żadnych probówkach, słyszysz? Nie ma mowy, nie zgadzam się! To niemoralne, w głowie mi się nie mieści coś takiego!”. Zmartwiałam. Jeszcze nic nie było do końca jasne i pewne, jeśli chodzi o nasze naturalne możliwości, a Karol na sam dźwięk słów in vitro dostaje furii.
Jeszcze dwa razy tego wieczora kłóciliśmy się o dziecko. Ja stałam na stanowisku, że jeśli nie uda się nam, to powinnimy na końcu spróbować in vitro, czym doprowadzałam go do białej gorączki. W końcu trzasnął drzwiami i zostawił mnie płaczącą w poduszkę. Ten Karol, zawsze taki rozsądny, marzący o dziecku nie chciał dać sobie szansy – być może jedynej – na posiadanie go?
Mija właśnie rok od czasu, gdy zaczęliśmy się starać o dziecko. Jak mam wytłumaczyć upartemu mężowi, że chcę je mieć, nawet za cenę naszego małżenstwa?