Zbliżały się smutne święta. W grudniu mama znalazła się w szpitalu. Choroba okazała się trudna do wyleczenia. Lekarze nie mogli precyzyjnie określić, ani kiedy wyzdrowieje ani, kiedy będzie mogła opuścić szpital. Jeszcze w przeddzień Wigilii twierdzili, że mama spędzi Boże Narodzenie w szpitalu.

Reklama

Byłam zdenerwowana złym stanem jej zdrowia, zmęczona pracą zawodową, pogodą jesienno-zimową, wizytami w szpitalu, brakiem czasu na wszystko i sił na przygotowanie świąt.

Gdy przybyliśmy z bratem do szpitala dowiedzieliśmy się, że mama może zostać wypisana. Oczywiście nie była jeszcze zdrowa, tylko podleczona. Okazało się, że należy ją co drugi dzień wozić na opatrunki.

Zaskoczenie tą sytuacją mieszało się z radością, że będziemy mogli rodzinnie spędzić święta. Mama dotychczas mieszkała sama, a Wigilię przez wiele ostatnich lat spędzała z rodziną brata. Teraz sama mieszkać już nie mogła. Potrzebowała opieki.

Były właściwie już święta. Oceniliśmy szybko sytuację i ustaliliśmy, że najlepiej będzie, jeśli mama przyjedzie do mnie. Mieszkałam najbliżej szpitala. Do domu przyjechaliśmy około szesnastej i od razu zasiedliśmy do wieczerzy wigilijnej. Wesoło nie było, ale byliśmy razem. I to było najważniejsze. Czułam, że mama bardzo się cieszy, że jest w domu.

Dla nas to był najlepszy bożonarodzeniowy prezent. Do tej pory święta spędzałyśmy oddzielnie, choć mieszkałyśmy tylko 20 kilometrów od siebie.

Nie miałam dużo czasu na przemyślenia, ale czułam już wtedy, że choć wiele nas różniło, święta spędzone z nią są bardziej szczęśliwe.

Ta Wigilia mnie odmieniła. Jak się później okazało, była to ostatnia Wigilia mamy. A ta następna, pierwsza po jej śmierci była już bardzo smutna, choć spędziłam ją, jak zwykle z rodziną męża. Ratowały mnie modlitwa i wspomnienia.