Moja historia zaczyna się dość bajkowo. Miałam 17 lat, kiedy poznałam cudownego faceta. Zaszłam w ciążę, pobraliśmy się, a rok później znów spodziewałam się dziecka. Bardzo byliśmy zakochani.
Dwa lata później dowiedzieliśmy się, że nasza młodsza córka zachorowała na nowotwór. Wspólnie walczyliśmy o jej życie. Mąż bardzo mi pomagał, wspierał mnie. Nasza córka wyzdrowiała i dzięki Bogu do dziś ma się dobrze.
Kolejne lata małżeństwa były raz dobre, raz złe, ale zawsze wspólnie wychodziliśmy z trudnych sytuacji. Przełom nastąpił, kiedy na świat przyszedł nas syn. Niestety urodził się za wcześnie i umarł. Wtedy mój mąż się zmienił. Zachowywał się, jakby go nie było.
Było mi ciężko. Odnowiłam znajomość z moimi dawnymi przyjaciółkami. Znałam je od zawsze, bawiłyśmy się na naszych ślubach.
Mój mąż pomagał jednej z nich w remoncie. Jej małżeństwo nie układało się, więc on ją pocieszał, zabierał w różne miejsca, żeby mogła odpocząć od swoich ''strasznych'' problemów (o czym dowiedziałam się później, dużo później). W tym czasie ja siedziłam w domu z dziećmi, płakałam, a gdy próbowałam się do niego dodzwonić, nie odbierał telefonu...
W końcu przypadkiem dowiedziałam się, co ich łączy. Rozmawialiśmy i próbowaliśmy naprawić związek kilka razy, ale stale widziałam ich razem. Ona przysięgała, że nie robi nic złego, że mnie kocha i nie mogłaby mnie skrzywdzić, ale fakty były inne.
W końcu w grudniu zeszłego roku złożyłam pozew o separację, a on się wyprowadził. I znowu były kłamstwa z jej strony, że się z nim nie spotyka, że on
tylko sporadycznie do niej dzwoni. Starałam się jej wierzyć, ufałam jej…
Miesiąc później dowiedziałam się, że od kilku tygodni mój mąż i moja przyjaciółka mieszkają ze sobą.
Ból, cierpienie, myśl o samobójstwie, wyrzucanie sobie, że byłam głupia, naiwna i ślepo wierzyłam. Nie mogłam uwierzyć, że mogły skrzywdzić mnie osoby, które bezgranicznie kochałam.
W końcu zadali mi najmocniejszy cios... Mój mąż wyjechał do Wielkiej Brytanii, (myślałam, że chce zapomnieć o niej), ale ona pojechała do niego. Mówią, że chcą normalnie żyć, a tutaj im ludzie na to nie pozwolą.
Moje życie pomału się układa. Znalazłam pracę, poznaję fajnych ludzi, sama wychowuję córki, ale czasem brakuje bliskości, osoby która powie ''nie martw się, będzie dobrze, kocham Cię''. Na razie nie znalazłam nikogo takiego i pomału zaczynam wątpić, że kiedykolwiek mi się to uda. Boję się, że ktoś znów mógłby mnie zranić. Jestem szczęśliwa, mam dom, pracę, dzieci i lojalnych przyjaciół i z tego się cieszę. Miłość? Nie wiem, może gdzieś na mnie czeka, a może mnie juz ominęła, opuściła... zobaczymy, czas pokaże. Najpierw muszą zagoić się moje rany.