A potem przyszła wiosna. Kończył studia na Uniwersytecie w Krakowie. Jeździłam więc do Krakowa, a każda wspólna chwila poiła mnie kroplami szczęścia. To wtedy prawdziwie pokochałam zmierzch, gdy namiętność muskała nasze ciała swym dotykiem.
Pewnej niedzieli, w ciszy sennego popołudnia usłyszałam: "Ja wyjeżdżam...na pięć miesięcy... będziesz na mnie czekać?" Może gdybym wtedy powiedziała nie...?
I zbliżało się lato. Czas rozstania, czekania, tęsknoty. Wszystko dokładnie policzyłam.
5 miesięcy, 145 dni, 3480 godzin, 208 800 minut, 12 528 000 sekund...
Wiedziałam, że będę czekać... przez 145 poranków i 145 zachodów słońca... w godzinach zamyśleń, w minutach westchnień... Może nawet przyjdzie mi wypłowieć z tęsknoty. Chciałam wierzyć, że warto.
Mało było ciepłych dni. Były deszczowe, a ja w deszczu wciąż jeździłam do Krakowa. Sama. Układałam przyszły, piękny świat. Karmiłam się nadzieją. Niskokaloryczna i pozwalała przeżyć.
Jego nieobecność... wypełniła miesiące, tygodnie, dni. Ograbiła mnie... ze wspólnych spacerów, śmiechu, ciekawych podróży, niepokojów, trudnych decyzji i radości odkrywania...
Wszystko musiałam robić sama... Jednocześnie czułam się przez nią obdarowana... Może nawet dała mi więcej, niż zabrała...
Dziś zamykam oczy i słyszę tamten stukot pociągu, tamten zapach lata.
Widzę park na Lubiczu, w którym siedząc czułam, że już chyba wszystko stracone.
A potem były alejki usłane jesiennymi liśćmi, kolorowe, radosne... i znów był deszcz.
Obok nie mnóstwo ludzi, ale ja chciałam tylko jednej obecności.
Przygotowywałam wszystko starannie na wielki powrót, a najstaranniej przygotowałam siebie. I kiedy odbierałam ostatni telefon zza oceanu, kiedy stałam wtedy w oknie, kiedy słyszałam kroki, byłam kobietą najszczęśliwszą znów. "Obiecaj, że nie zostawisz mnie już na tak długo" mówiłam...
Zostawił mnie na zawsze... kilka dni po swoim powrocie.
Jeszcze czasem tęsknię, czasem wspominam krakowską kamienicę... czasem patrzę na telefon, który nigdy nie zadzwoni.
Jeszcze tylko czasem potykam się o tę słabość do przeszłości.
Zaglądam jej w oczy i pytam.
Czy fakt, że byłam obok miał jakiekolwiek znaczenie...?
Na początku były słowa w elektronicznych listach... a potem zachwyt i tulipany w środku zimy. Czasem jeszcze czuję na sobie chłód tamtej mroźnej niedzieli, gdy pod murami małego kościółka czekałam na pierwsze spotkanie. Wszystko było właściwe i na swoim miejscu. Miałam 24 lata i chyba po raz pierwszy byłam śmiesznie zakochana...
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama