Mój przyjaciel zwykł mawiać w czasie ceremonii zaślubin do nowożeńców: "Wy się jeszcze nie kochacie". Słowa te, wypowiedziane przez kapłana w takim momencie oburzają i dotykają... jak każda bolesna prawda. Jestem żoną od kilku lat i pamiętam doskonale z jaką wyższością patrzyłam na pary, które przechodziły kryzys, z jakim pobłażaniem patrzyłam na mojego tatę, który na wieczór przed ślubem kazał mi się jeszcze raz poważnie zastanowić, nad tym co robię. Ta ciemność mnie nie dotyczy - myślałam sobie i widziałam świetlaną przyszłość pełną romantycznych wieczorów...

A potem wylądowaliśmy, weszliśmy w codzienność i przeniknęła nas szarość. Pieluchy i zmęczenie, gonitwa i troski zabiły romantyzm, i okazało się, że mój przyjaciel miał rację - my się jeszcze nie kochamy. Mój mąż, z którym "mam być jednością", jest moim wrogiem, bo mnie nie rozumie, nie stara się, kładzie na moje barki ciężar, którego nie mam siły i chęci dźwigać... Nie potrafimy ze sobą rozmawiać, choć umiejętność rozmawiania jest wpisana w nasz zawód... Nie mówimy o tym, co czujemy, bo nie pamiętamy, co czujemy... I nagle, nie wiadomo kiedy "spierdalaj" i inne słowa, które nam przez myśl nie przechodziły, same się wypowiadają, dziecinnie łatwe jest trzaśnięcie drzwiami i rzucenie słuchawką....

Czy ty mnie jeszcze kochasz? Czy ty mnie kochałeś? A jednak nie ma miłości. Jest "tylko" wspólna droga... I znowu sprzeczność: nie chcę zawrócić z tej drogi, bo wierzę, że prowadzi do miłości i prawdy - wartości nierozerwalnych. To dzięki drodze z moim wrogiem ukochanym odkrywam, kim jestem i jak łatwo jest mnie zranić, jak łatwo odpowiedzieć złem na zło... A przecież "Miłość wszystko znosi".
Nie potrafię kochać, on nie potrafi kochać, ale jesteśmy ze sobą, bo nie miłość nas trzyma, ale jej obietnica. Cuda się zdarzają...




Reklama