Istnieje stary i bardzo prymitywny dowcip o facecie, który do swojej żony zwracał się pieszczotliwym zwrotem "flanelciu". Gdy ktoś zapytał, skąd się to wzięło, mężczyzna odpowiedział: "To skrót. Od szmaty." Mało śmieszne? W rzeczy samej, ale obrazuje niestety niektóre fatalne trendy w naszych codziennych relacjach.

Reklama

NA POCZĄTKU BYŁA MYSZKA...

W pierwszym etapie związku, gdy się dopiero poznajemy, zawsze staram się wywrzeć na sobie jak najlepsze wrażenie. A poza tym chemia działa i jesteśmy bardziej skłonni do emocjonalnych porywów serca. Zamiast imienia wybranka, wpisujemy do komórki hasło "misio", "słoneczko" lub nawet "skarb". Wyobraźnia działa i podpowiada nam najbardziej fantastyczne określenia ukochanej osoby. Potrafimy wyznawać sobie miłość, mówiąc do mężczyzny "kochanie" nawet kilkanaście razy dziennie. Ale czy wszyscy to lubią?

"Te wszystkie kotki, misiaczki i kochania zawsze działały mi na nerwy u moich kolejnych dziewczyn. To takie obsikiwanie terenu: wszystkie kobiet chciały mnie mieć na własność własnie przez takie pieszczotliwe zwracanie się do mnie. Czułem się jak mały piesek... A ja nie jestem do zagarnięcia, jestem sobą, jestem Markiem, no - ewentualnie Mareczkiem. Poza tym nie znoszę okazywania czułości przy koleżankach. Kobiety mają taką denerwującą manierę, że gdy w ich obecności pojawiają się inne samice, one się przytulają, mruczą jak kotki, jakby chciały powiedzieć: >>on jest mój...<<. I wiecie co? Myślę, że w głębi duszy większość facetów nie lubi, gdy mówi się do nich misiu czy skarbie - oni po prostu godzą się na to, bo gdyby zaprotestowali, to usłyszeliby nieśmiertelne: TY MNIE JUŻ NIE KOCHASZ!!! A to jest ponad nasze siły... " - Marek, 33 lata, freelancer.

Reklama

czytaj dalej...



... A POTEM MYSZKA CZMYCHNĘŁA

Reklama

Mijają miesiące, lata, a my coraz cześciej zapominamy o tym, jak gorąco było w naszym związku na początku. Myszki uciekają do dziurek, kotki wyleniały, a wyrażenia "kochanie" używamy coraz częściej w zupełnie innym kontekście ("kochanie, ile razy mam ci to tłumaczyć?"). Oczywiście, jest mnóstwo par, które dbają o to, by ich miłość nie gasła i wzniecają żar coraz to nowymi określeniami (a to, jak mówimy do siebie w łóżku to temat na osobny materiał...). Jednak w przypadku związków z wieloletnim stażem trzeba unikać dwóch zwrotów, które są wyjątkowo grubiańskie i nie wierzymy, by komukolwiek mogły się szczerzec podobać...

"Pracowałem kiedyś z facetem, który dzwoniąc do żony mówił: &gt;&gt;Dzwonię do Grubej&lt;&lt;. Albo:
&gt;&gt; Ale mi Gruba dzisiaj kanapki zrobiła do pracy&lt;&lt;. Byłem ciekaw tego monsutrum, więc mój szok, gdy ją zobaczyłem, był naprawdę głęboki. Moim oczom ukazała się normalna, atrakcyjna kobieta - ani zbyt chuda, ani gruba. Ale niestety mocno zażenowana - mąż przedstawił ją słowami; &gt;&gt;Oto mój pulpecik, o którym ci tyle opowiadałem&lt;&lt;. Chciałem uciekać." - Roman, 33 lata, menedżer.

czytaj dalej...



Gruba i stara - to nie są określenia, które chciałybysmy usłyszeć od swoich mężczyzn. Nawet jeśli mamy na sobie więcej kilogramów, niż powinnyśmy i skończyłyśmy 40. rok życia... Gdy jesteśmy ze swoim partnerem na poufałej stopie, mówimy sobie absolutnie wszystko i znamy się jak przysłowiowe łyse konie. Ale nawet wtedy powinnyśmy oczekiwać nieco innych słów. Bo te dwa nie są ani miłe, ani pieszczotliwe, ani nie przynoszą nam splendoru. Świadczą tylko o tym, że przyjęłysmy pozę "żony-mamuta". Mało jest środowisk, w których takie określenia swojej partnerki życiowej są postrzegane pozytywnie. Zazwyczaj powodują zażenowanie wśród innych ludzi. Więc drogi mężczyzno: nawet, jeśli jesteś rubasznym grubasem na harley'u, a twoja żona hożą dziewoją w dżinsach i koszuli w kratkę, nie mów o niej "moja stara". Ona tego naprawdę nie lubi - dajemy ci na to słowo honoru.