Ciężko mi o tym pisać. O tej miłości, która zniszczyła jego i mnie w zasadzie również.
Dziś mam 29 lat, wtedy byłam uczennicą technikum zawodowego w małym mieście. Poznałam go, gdy miałam 17 lat, to była moja pierwsza miłość, jego również. Robert był pełnym energii, przebojowym, uśmiechniętym zawadiacko chłopakiem. Byłam nim zauroczona bardzo długo. Przeżyliśmy razem piękne chwile, ale z czasem zaczęła mi przeszkadzać jego chorobliwa wręcz zazdrość. Najchętniej odseparowałby mnie od wszystkich koleżanek i znajomych. Od rodziny najlepiej też. Wystarczyło, że spóźniłam się 20 minut na spotkanie - a już podejmował śledztwo: gdzie byłam, z kim byłam, na pewno z jakimś chłopakiem, albo starszym facetem itp. Oczywiście były to kompletne absurdy, bo zawsze byłam totalną monogamistką i bardzo go kochałam, innych po prostu nie zauważałam.
Był zły, kiedy tylko wybierałam się do którejkolwiek przyjaciółki, gdy szłam przejść się do miasta, gdy mama wysłała mnie na targ po kapustę. Dentysta? Dlaczego facet? Ginekolog? Tylko kobieta! Sylwester? Tylko we dwoje u niego, nigdy na imprezach, nigdy u znajomych, bo tam mogłabym jeszcze komuś wpaść w oko.
Najzabawniejsze było jednak to, że nigdy nie byłam pięknością, jestem przeciętnie ładną i niezbyt zgrabną dziewczyną. Nic szczególnego.
Początkowo cieszyło mnie, że dla niego jestem widocznie niezwykle atrakcyjna, skoro tak boi się mnie stracić. Pochlebiało mi to. Czułam się dowartościowana. Kilka razy ktoś jednak powiedział mi, że mój chłopak chodzi za mną w ukryciu. Śledził mnie... Z czasem zaczęłam się dusić, zaczęło brakować mi spotkań z koleżankami. Babskie przyjaźnie zawsze wiele dla mnie znaczyły. Czułam, że ten związek jest chory, zaczęłam się buntować. Jako córka dość despotycznego ojca - nie chciałam tak żyć dłużej. Coraz więcej było awantur z jego strony, wciąż napięta atmosfera. Z czasem zrozumiałam, że choć mnie kocha - staje się moim wrogiem, surowym sędzią, nieprzejednanym nadzorcą.
Zerwałam.
I wtedy dopiero się zaczęło. Chodził za mną nieustannie, warował pod moim domem, choć był środek lutego. Krzyczał, błagał, płakał, groził.
Kiedy mnie widział mówił, że jeśli do niego nie wrócę - zawsze będę go miała na sumieniu. Że się zabije...
Przerażał mnie, tłumaczyłam, że znajdzie sobie inną, że my po prostu do siebie nie pasujemy, błagałam, by dał mi spokój. Któregoś dnia przyszła do mnie jego matka, twierdziła, że przeze mnie rzucił szkołę, że całe dnie śpi, że jest w depresji.
Czułam się jak w potrzasku. Wyrzuty sumienia... Ale już wiedziałam, że nigdy do niego nie wrócę, że go nie kocham, więc co miałam robić? Byłam w strasznym napięciu, bo naprawdę nie wiedziałam jak mu pomóc, jak pomóc sobie, co robić, może wrócić na jakiś czas, żeby go stopniowo przygotowywać na moje odejście???
A potem... Siedziałam wtedy na lekcji technologii, było po 15.00, straszny huk... Wszyscy wybiegliśmy ze szkoły. Zobaczyłam jego zmiażdżone auto przy murze szkolnym... Pamiętam dym... Byłam w szoku. Wiem tylko, że koleżanki odprowadziły mnie do domu.
Robert rozpędzonym do granic możliwości samochodem wjechał w mur mojej szkoły. Zginął na miejscu. Bardzo spektakularnie obmyślił swoją śmierć...
Przez wszystkie te lata zastanawiam się, czy na pewno postąpiłam ok. Rozważam wszystkie za i przeciw po tysiąc razy... Cała okolica huczała, ludzie żyli tylko tym przez dwa miesiące. Moi bliscy twierdzą, że to absurd, ale społeczność mojego byłego miasteczka odsądziła mnie wtedy od czci i wiary. Uznali mnie za winną. Widziałam te spojrzenia, te cienie ukryte za firanką, kilka razy ktoś krzyknął głośno: dziwka!
Dlaczego dziwka??? Przecież nikogo ani przed nim, ani po rozstaniu z nim nie miałam! Nigdy nie lubiłam dyskotek ani "wesołego" towarzystwa... Bardzo cierpiałam, kiedy nasz dom obrzucono jajkami, bo co winni byli moi rodzice? Ponoć jego koledzy z klasy zamierzali wymierzyć mi karę, grozili, mama chodziła w tej sprawie na policję.
To był koszmar. Uciekłam stamtąd na studia i nigdy nie wróciłam. Ale od Roberta, od dręczących mnie pytań, że może gdyby to, to to..., nigdy nie ucieknę. Nie wiem, co we mnie jest, nie wiem tak do końca, czy czuję się częściowo winna, czy niewinna.
Wiem, że nie ma dnia, bym o tym nie myślała. Wiem, że przez te 10 lat nie potrafiłam stworzyć żadnego dłuższego związku, nie potrafiłam pokochać żadnego mężczyzny. Miłość jest taka niebezpieczna, szalona, a ja chcę po prostu spokoju i ciszy. Mam 29 lat, a czuję się tak, jakbym miała 50...
Mam dobrą pracę w zagranicznej firmie, mającą siedzibę w Polsce. Jestem w pełni dyspozycyjna, bo nie mam rodziny i jej nie planuję, a to się podoba pracodawcom. W domu nikt na mnie nie czeka, więc nie mam się dokąd śpieszyć. Całymi dniami przesiaduję w biurze, do którego rzadko kto zagląda. Mam chyba opinię biurowej matrony i ludzie wolą unikać kontaktów ze mną. Zastanawiam się czasem, jak to się stało, że z wesołej, szalonej dziewczyny stałam się zgorzkniałą kobietą. Kiedyś byłam otoczona ludźmi. Teraz odsunęłam się od wszystkich. Jest mi dobrze, gdy jestem sama. Faceci trzymają się ode mnie raczej z daleka, bo podobno stwarzam dystans i jestem chłodna.
Nie chcę pokochać nikogo. Już nigdy.