Angielski księgowy Allen Carr w pewnym momencie swojego życia wypalał ponad 100 papierosów dziennie. Mówił, że był najbardziej uzależnionym palaczem w historii ludzkości. Że godzina bez papierosa była dla niego czymś całkowicie niewyobrażalnym. W pewnym momencie jednak -z dnia na dzień -po prostu przestał palić, bo zrozumiał podstawową iluzję tego nałogu.
Carr napisał o tym książkę, która ukazała się w kilkudziesięciu krajach, a niedawno także i w Polsce. Nosi ona tytuł "Prosta metoda, jak skutecznie rzucić palenie". Lektura tej książki była dla mnie przełomowym doświadczeniem. Doświadczeniem wyzwalającym.
Nie będzie to chyba zbytnią pychą, jeśli powiem, że jak na trzydziestolatka, mogę poszczycić się niebagatelnym papierosowym doświadczeniem. Piętnaście lat intensywnego nikotynizmu oraz niezliczone -mniej lub bardziej -rozpaczliwe próby rozstania się z nałogiem. Czegóż to ja nie próbowałem... Poczynając od skomplikowanych medytacji, przez (zazwyczaj dość krótkie) epizody heroicznej walki z wszechogarniającym pragnieniem zapalenia, kończąc na dwukrotnym udziale w seansach hipnozy u doktora Michaiła Połykowskiego z Warszawy, notabene najskuteczniejszych dopóki jeszcze chciałem rzucać palenie.
Gdybym z powrotem nie zaczął palić, zapewne nadal sądziłbym, że nie paląc, nie tracę absolutnie nic. Czy też raczej paląc, nic nie zyskuję. Skoro zaś nic nie zyskuję, nie ma niczego, co należałoby rzucać. A jeśli nie ma co rzucać, to znaczy, że nie potrzebna jest żadna silna wola, żadne samozaparcie, żadna wytrwałość w dążeniu do obranego celu i żaden heroizm. W istocie nie ma nic prostszego, niż przestać palić. Tak właśnie pewnego dnia zrobiłem -i przyszło mi to bez najmniejszego wysiłku. Zaraz wyjaśnię, jak to możliwe.
Otóż wszystko to, co czytają państwo (i wszystko, co państwo, proszę wybaczyć, przeżywają, rzucając palenie) o drapieżnych szponach nikotynowego nałogu, ich nieprawdopodobnej sile i o potwornych trudnościach oraz wyrzeczeniach potrzebnych, by się z morderczego uścisku owych szponów wyrwać, to najzwyklejsze bzdury. Więcej, to bzdury szkodliwe. A nawet -to bzdury w prostej linii odpowiedzialne za męczarnie, których doświadczamy i doświadczaliśmy, chcąc wyzwolić się spod apodyktycznej władzy tytoniowego konsorcjum, tworzonego pospołu przez wielkie firmy produkujące papierosy oraz, niestety, rozmaitych specjalistów od rzucania palenia.
To właśnie te dwie grupy implementują nam dwa fundamentalne kłamstwa. Koncerny przekonują, że palenie jest nie wiadomo jaką przyjemnością. Że paląc, wkraczamy w wyższe rejony rozkoszy. Stajemy się lepsi, silniejsi, bardziej atrakcyjni, pewni siebie, mądrzy, skoncentrowani, młodsi i tak dalej. Wystarczy popatrzeć na reklamy papierosów. Palenie bowiem nie daje kompletnie nic -nie jest przyjemne (pamiętacie, jak smakował pierwszy papieros?), nie zwiększa atrakcyjności (czy naprawdę uważacie, że Nicole Kidman bez papierosa wygląda gorzej?) i nie pomaga w koncentracji, ale ją pogarsza (zamiast myśleć o tym, co robię, myślę o paleniu) itp., itd. O tym zaś, jak katastrofalnie wpływa na zdrowie, samopoczucie i wygląd, wspominać nie muszę.
Jednak w niespodziewany sukurs tytoniowym gigantom rynku przychodzi większość... lekarzy oraz antynikotynowych aktywistów. "Przygotuj się na dzień zero", zachęcają groźnie brzmiącym tonem. "Musisz być silny, musisz być twardy, musisz się zaprzeć i wytrzymać, bo będzie bardzo ciężko", ostrzegają. I serwują rozmaite sposoby na osłabienie tych piekielnych mąk - pić dużo wody, uprawiać gimnastykę, nosić w foliowej torebce dwadzieścia świeżo oskrobanych marchewek i pogryzać je, kiedy tylko przyjdzie ochota na papierosa. Ci bardziej radykalni przepisują nawet leki psychotropowe (osławiony zyban, który jednak okazał się -tak jak wszystkie cudowne pigułki -mocno przereklamowany).
I to jest druga fundamentalna bzdura. Jeśli bowiem istnieje jakaś idealna ilustracja niedźwiedziej przysługi, jest nią właśnie powyższy zestaw poglądów kolportowanych -co gorsza przez ludzi, którzy chcą pomóc. Dlaczego jednak nie pomagają? Dlatego że tak naprawdę nikotyna uzależnia w stopniu minimalnym. Jedynym objawem tego uzależnienia jest delikatne (na pograniczu percepcji) uczucie pustki czy dyskomfortu, podobne do uczucia lekkiego głodu. I po pierwsze wytrzymać je można bez najmniejszego trudu, a po drugie mija najdalej po trzech tygodniach od wypalenia ostatniego papierosa. Wiem, co mówię. Sprawdziłem to na własnej skórze.
Jeśli do tej pory nie odrzucili państwo jeszcze tego tekstu z wrażeniem, iż jego autor jest kompletnym wariatem, odpowiem na pytanie, które nasuwa się tutaj w sposób oczywisty. Co z realnymi przecież doznaniami, które towarzyszą próbom zaprzestania palenia? Cierpieniami, nieprzespanymi nocami, napadami wściekłości i rozpaczy, depresją, rozdrażnieniem, dekoncentracją etc., etc.? Otóż są one wynikiem nieporozumienia. Wynikiem prania mózgu, któremu poddaje nas prasa, radio, telewizja, literatura i film. W istocie bowiem mechanizm nałogu nikotynowego jest prosty: pierwsza dawka nikotyny zapuszcza mechanizm fizjologiczny, którego efektem jest owo delikatne poczucie dyskomfortu. Żeby je zniwelować, zapalamy następnego. I tak koło się zamyka. Jesteśmy już w samym środku pułapki. Wystarczy pojąć jej strukturę, a objawy znikają jak ręką odjął. I po prostu nie palimy. Nie rzucamy palenia, bo nie ma czego rzucać. Nie palimy. I tyle.
Oczywiście, od czasu do czasu nachodzi mnie myśl o papierosach. Szczególnie w ciężkim stresie. Przypominam sobie jednak wówczas, że tak naprawdę nie chce mi się palić. Że tak naprawdę uzależnienie nie istnieje. I -daję słowo -myśl, żeby zapalić znika równie prędko, jak się pojawiła. Czy raczej: wcale nie znika. Bo przecież nie może zniknąć, skoro nigdy jej nie było.