Wigilia jest dla mnie dniem szczególnym, bowiem to dzień moich urodzin. Stąd mój szczególny stosunek do rodzinnej, uroczystej kolacji i obowiązkowego punktu wieczoru-orzechowego tortu ze świeczkami. Taki rytuał z coraz bardziej odległego niestety okresu dzieciństwa.
Była prawdziwa choinka, były bombki pamiętające jeszcze czasy, kiedy zdobycie każdego rodzaju ozdoby choinkowej stawało się triumfem nad szarzyzną i pospolitością PRL-owskiej rzeczywistości. Była wspaniała zupa grzybowa przygotowana jak co roku przez Moją Ukochaną Babcię, karp, którego poprzednicy zwykli pływać w naszej wannie, ale te czasy też już należą do przeszłości i nasza świąteczna rybka w formie "półproduktu” trafiła na nasz stół, oraz inne wigilijne smakołyki…..
Podczas kolacji obserwowałam Babcię. Była przygaszona, cierpiąca, choć nikomu nic oczywiście nie wspomniała o dolegliwościach. A nam nawet nie przyszło na myśl jak Ona już wtedy cierpiała!!! Cały ranek spędziła w kuchni pitrasząc moją ulubioną zupę, pewnie posiłkowała się medykamentami, aby wytrwać i dokończyć to zadanie. A przy wigilijny stole, w swoim niebieskim blezerze Jej niebieskie oczy stawały się jeszcze bardzie niebieskie i niepokojąco nieobecne…
- Jedzcie, Dzieci, smacznego i oby do następnych Świąt, jak Bóg da - powiedziała Babcia i łzy napłynęły Jej do oczu.
- Babciu, jeszcze niejedne wspólne święta przed nami-odparłam, chcąc pocieszyć Babcię i wszystkich obecnych przy naszym stole biesiadników, ale wypowiedziawszy te słowa jakiś nieznany dziwny ból przeszył moje serce i już wiedziałam, że muszę jak najlepiej zapamiętać najbliższe chwile …
- Babcia w nocy została odwieziona do szpitala - usłyszałam w słuchawce nazajutrz strapiony głos mojej Mamy.
- Stan poważny, bóle, kroplówka…..
Po trzech dniach przewieziono Babcię z zapaleniem otrzewnej na chirurgię. To ja musiałam Ją przekonać na wyrażenie zgody na zabieg. W uszach do dzisiaj dźwięczą mi złowrogie słowa Babci „I tak będzie śmierć”…
- Musisz Babciu, bo musisz żyć, dla mnie, dla nas, musisz!!!
Po operacji żyła jeszcze tylko 10 dni. To był czas, kiedy miało się okazać, czy zabieg udał się czy nie…. Dla mnie te 10 dni to okres, kiedy z dziecka, którym byłam mimo przekroczonej już trzeciej dekady życia, stawałam się powoli dorosła. Bo Babcia była w moim życiu ZAWSZE. Poświęciła mi wiele lat swojego życia. Wspierała mnie, pocieszała, opiekowała się mną, gdy przechodziłam pierwsze i kolejne dziecięce choroby, gdy stawiałam pierwsze kroki w nauce gry na skrzypcach, gdy przeżywałam swoje szkolne, licealne i studenckie rozterki. Zawsze była. Zawsze mogłam na Nią liczyć. Dała mi wiele miłości, przyjaźni i pięknych chwil. I dzieciństwo, które kończyło się dopiero w tych pierwszych dniach nowego roku.
- Pa Babciu, do jutra! Przyniesiemy Ci pantofle, sweter, ten ulubiony, niebieski, powoli będziesz stawać na nogi i wracać do codzienności! Do jutra, Babuś!
To "jutro” nie nastąpiło. Odeszła nazajutrz w samo południe, kiedy z Mamą byłyśmy gotowe do wyjścia, z tymi kapciami, z tym swetrem, z prasą…. Jeden telefon zmienił świat. Mój świat. Skończyło się moje dzieciństwo.