Szczyt popularności goździka przypadł na lata 70. i rządy Gierka. Wtedy, jak wynika z badań prof. Lilianny Jabłońskiej z SGGW, zajmował ponad 70 proc. rynku kwiatów ciętych. I był jednym z głównych produktów, którymi handlowali prywaciarze.
Wiesława Wójcika wylali z pracy pomimo ukończenia studiów inżynierskich. Nie miał poparcia partyjnego. Przez jakiś czas przerzucał węgiel. A potem, w połowie lat 70., wpadł na pomysł, że pójdzie "w goździki". - Na Henryka kupiłem 100 sztuk i stanąłem u nas w Radomiu pod dworcem, sprzedałem wszystkie. W jeden dzień zarobiłem dwie zakładowe pensje - wspomina.
Biznes szybko zaczął się kręcić. Najpierw były noce u cioci Janiny w Warszawie, a potem kilka godzin w pociągu z pudłami pełnymi czerwonych goździków z giełdy koło Hali Mirowskiej. W końcu dorobił się własnego samochodu. Lubił ten biznes. Kiedyś wracał z dziećmi i żoną znad morza. Nudziło mu się, więc po drodze kupił kwiaty. Następnego dnia było Anny, sprzedał wszystko i zarobił na kolejne dwa tygodnie wczasów w Krynicy Górskiej.
Jednak najwięcej kwiatów szło na Jadwigi, Stanisława, no i oczywiście na Dzień Kobiet. Wtedy kupował nawet po 5 tys. sztuk. - Ładowałem kwiaty do fiata 125p. aż po sam sufit, tak że ledwo sam się mieściłem, ale towar szedł jak świeże bułeczki - wspomina. Do samych Zakładów Metalowych dowoził 8 tys. kwiatów.
Bo biznes z goździkami to był pewniak. W Dzień Kobiet towar rozchodził się w półtorej godziny, a ludzie kupowali nawet złamane kwiaty z podłogi. Zaś w mniejszych miejscowościach po 8 marca kwiaciarnie przez tydzień bywały zamknięte. - Nie było już towaru u dostawców - mówi kwiaciarz Wiesław Kaźmierczak z Gliwic.
Ale liczył się nie tylko handel detaliczny. Kwiat ten był potrzebny na wszystkie państwowe imprezy, a Polska była głównym eksporterem goździka do demoludów, przede wszystkim do ZSRR. Rocznie produkowało się u nas blisko 7 mld kwiatów, z czego 20 proc. szło na eksport. Efekt? Nasi kwiaciarze należeli do elity finansowej. - Rzeczywiście, na goździkach można się było się dorobić, jako pierwsi w Radomiu mieliśmy mercedesa - wspomina Irena Gajewska, która wraz z mężem od lat 70. zajmowała się uprawą goździka. Mieli 0,4 ha ziemi pod szkłem, to całkiem sporo, jak na owe czasy. Największe prywatne uprawy miały 1 ha.
Stanisław Kazimierczak, zanim założył kwiaciarnię, pracował w PAN. Kiedy zaczął interes z kwiatami, jego zarobki wzrosły o 100 proc. Ale władza i tak starała się te zarobki regulować. Ceny narzucał państwowy urząd cen i większość trzymała się sztywno zasad. Niektórzy jednak kombinowali. Co było robić, jak ogrodnik sprzedał za 2,50 od sztuki, a nakaz był, aby sprzedawać za 2 zł?
- Jakbym się słuchał, to bym musiał spakować manatki. Sprzedawało się po 3 zł. Ale trzeba było uważać na urząd skarbowy - opowiada Wójcik, ten, który zaczął handlować na Henryka. Raz go złapali, ale jak twierdzi, to była ohydna prowokacja. Wczesnym rankiem, kiedy wyładowywał towar, podszedł facet i błagał o jeden kwiatek, bo bardzo się spieszy. Tłumaczył mu, że musi jeszcze wpisać towar do księgi przychodów i rozchodów, ale on nalegał. - Dałem, a on na to wyciąga legitymację, że jest z urzędu skarbowego. Do dziś pamiętam nazwisko: Zieliński - opowiada właściciel radomskiej kwiaciarni Bukiecik.
Czytaj dalej...
Marek Kozłowski, który miał własną uprawę od lat 70., wspomina, że na drodze do Jabłonnej pod Warszawą, gdzie była słynna giełda kwiatowa, stała szklarnia za szklarnią. Do państwa należało 35 procent, reszta do prywaciarzy, tzw. badylarzy. Niektórzy podchodzili do tego interesu profesjonalnie i mieli szklarnie z prawdziwego zdarzenia, najpierw budowane z drewna, potem z metalu. Ale to były wyjątki. - Nie było tak prosto, choćby zdobyć metal potrzebny do budowy szklarni. Każde województwo miało jakiś przydział - opowiada Wojciech Śliwerski, który w czasach PRL produkował sadzonki goździków.
W pewnym momencie na rynku pojawiły się tzw. bułgarki, czyli gotowe konstrukcje przywożone od bratniego narodu znad Morza Czarnego. Większość ogrodników radziła sobie domowymi metodami. - Nie było opału, jak państwo dawało, to na warzywa, przede wszystkim na pomidory. Na kwiaty nie starczało, więc ludzie robili tunele, folie, ogrzewali piecykami. Każda metoda była dobra - opowiada prof. Lilianna Jabłońska. Jej zdaniem ta pomysłowość sprawiła, że kwiaciarze stali się elitą nie tylko finansową, ale także intelektualną wśród ówczesnych prywaciarzy. Kombinując, jak ulepszyć uprawę, jako pierwsi ściągali różne technologiczne nowinki.
A goździk to był wdzięczny kwiat. Łatwy w uprawie, odporny, no i wytrzymały. Można było zamówić nawet tydzień czy dwa wcześniej przed uroczystością państwową i, jak twierdzą kwiaciarze, nadal się trzymał. Szybko więc podbił siermiężny rynek państw zza żelazną kurtyną. Doszło do tego, że kwiat, który według symboliki chrześcijańskiej (wyglądem przypomina gwóźdź, kolorem krew) oznacza męczeńską śmierć Chrystusa, stał się symbolem komunizmu.
Za Gierka zaczęły się pozornie lepsze czasy Polaków. I władza potrzebowała dopieścić naród, zaś tym łagodnym obliczem aparatu okazał się goździk. Goździk dla kobiet, goździk od dzieci dla partyjnych dygnitarzy... Goździk był obecny na każdym święcie państwowym, w każdym wieńcu. - Stał się elementem cementującym więzi między partią a społeczeństwem - mówi historyk prof. Andrzej Paczkowski. Ale też i bronią.
Milicja przy uroczystych obchodach miała w jednej ręce pałkę, a w drugiej goździk. - W zależności od sytuacji używała jednej lub drugiej broni - mówi Andrzej Sadowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha.
Nie mogło go też zabraknąć przy odznaczaniu medalami. Stąd słynne: "Rąsia, buzia, klapa, goździk" (najpierw uścisk dłoni, potem serdeczny pocałunek, wpięcie w klapę medalu, no i wręczenie kwiatka). Ale sukces odarł goździk z seksapilu. - Na randkę z dziewczyną nie wypadało przyjść z goździkiem, bo to był atrybut władzy. I nie miał w sobie ani krztyny romantyzmu - opowiada Roch Sulima, antropolog.
Dobrze pamięta ten problem Stanisław Kaźmierczak. Kiedy chciał się oświadczyć, szukał na gwałt róż. Choć dla szarego człowieka to było marzenie ściętej głowy, ale udało mu się. Wtedy jeszcze pracował w PAN i zajmował się ochroną środowiska, więc przez znajomości udało się załatwić upragniony kwiat. - Dlaczego nie goździk? Nie wypadało. Szedłem w końcu wyznać miłość - tłumaczy. Sam kilka miesięcy później otworzył kwiaciarnię, a 100 proc. jego asortymentu stanowiły goździki.
Czytaj dalej...
W połowie lat 80. goździka zaczęła wypierać gerbera. Ostatecznie niemal zniknął z kwiaciarni po 1989 roku. Niektórzy mówili, że Bogu ducha winny kwiat został odrzucony przez społeczeństwo jako symbol komunistów. Prawda była jednak mniej romantyczna.
- Załamał się handel z ZSRR, nie było dla kogo produkować. A poza tym kwiaty szły na masówkę, na wieńce. Kiedy więc weszły na poważnie do detalu, okazało się, że nie wytrzymują konkurencji z tymi sprowadzanymi z Zachodu - opowiada kwiaciarz Krzysztof Krełowski. Posypały się afery, jak na przykład ta ze szpilkami. Ponieważ kwiaty okazały się zbyt kruche do indywidualnej sprzedaży (bo na hurt często szły same główki), hurtownicy zaczęli wpinać w łodygę szpilkę, żeby ukryć złamania. Przekręty szybko wyszły na jaw. Zniechęcili się i kupcy, i klienci.
Teraz goździk powoli odradza się na polskim rynku, ale nadal daleko mu do dawnej świetności. Według prof. Jabłońskiej obecnie na rynku, na którym króluje róża, kwiat ten zajmuje 8 proc. A zdaniem prof. Leszka Orlińskiego z Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa produkcja rodzima wynosi mniej niż miliard sztuk rocznie.
Jednak polski rynek, jak mówią eksperci, zdominował eksport z Afryki (Etiopii), Ameryki Południowej (Kolumbii) i przede wszystkim Holandii czy Włoch. - Bardziej opłaca się zamówić przesyłkę z Ameryki , niż ryzykować produkcję, którą by trzeba było wyrzucić - mówi Śliwerski.
Gajewscy, ci, którzy się dorobili mercedesa na goździkach, dziś produkują parkiety. - Na kwiatach nie da się już zarabiać. Mało kto je kupuje - mówi Irena Gajewska.
- Czasem cały tydzień nikt nie zapyta o goździka - mówi Kazimierczak, ten, który zrezygnował pracy w PAN, aby otworzyć kwiaciarnię. Żałuje? - Po latach pracy tylko z goździkiem nie mogłem na niego patrzeć. Ale czasem tęsknię do niego - mówi właściciel kwiaciarni Agawa w Gliwicach.