Wygląda tak samo jak w telewizji, ale nie ma na twarzy grubej warstwy makijażu. Zanim zaczynamy rozmowę, nakłada sobie coś do jedzenia i zupełnie nie pasuje do stereotypu kobiety, która ma gwiazdorską obsesję liczenia kalorii. Już zaczynam ją bardzo lubić...

Reklama

Marta Jarosz: Czy czuje Pani dużą presję dobrego wyglądania – prywatnie i zawodowo?

Marzena Rogalska: Oczywiście, że czuję, ale staram się jej nie ulegać.

To znaczy?

To znaczy, że wiem, że uroda to nie tylko powierzchowność. Że to coś więcej. Nad swoim wyglądem warto pracować w mądry sposób, bo nie da się oddzielić ciała od duszy, jesteśmy całością. Ciało trzeba szanować, troszczyć się o nie. Ale trzeba też dbać o psychikę. Jestem szczęśliwym człowiekiem, ale mam świadomość, że pracując w telewizji, powinnam być zadbaną kobietą, a że jestem fanką naturalnych rozwiązań w tej kwestii, to prędzej sięgnę po naturalny kosmetyk, niż pójdę pod nóż. Nie chcę udawać, że nie mam czterdziestu kilku lat. Nie będę się sztucznie odmładzała.

Reklama

Czy zdarza się Pani, że porównuje się Pani z innymi kobietami?

Nie, nie, nie! Mam taki ulubiony dowcip, który co jakiś czas kieruję pod adresem mojej redakcyjnej koleżanki Marceliny Zawadzkiej. Mówię do niej, Marcela pożycz te swoje długie nogi na jeden dzień, a ona bardzo z tego się śmieje. Dojrzała kobieta z takimi doświadczeniami jak ja umie już cieszyć się z tego, co ma. Mam świadomość swoich atutów, i wiem, że nieustanne porównywanie się z innymi to droga donikąd.

Reklama

Kiedyś było inaczej? Mniej Pani siebie lubiła? Samoakceptacja przyszła z czasem?

Wiadomo, że tak. Często z przyjaciółkami, gdy oglądamy zdjęcia z przeszłości, zadajemy sobie pytanie, czego myśmy wtedy od siebie chciały?! Przecież byłyśmy super nastolatkami, fajnymi młodymi kobietami... Teraz już wiemy, że z tym, co się wtedy miało, nie szło w parze doświadczenie potrzebne do tego, by się akceptować, cieszyć. Ja na przykład często porównywałam się z moją piękną siostrą, którą od zawsze podziwiałam i która jest moją najlepszą przyjaciółką. To taki typ kobiety, w której wszyscy się kochali i którą wszyscy uwielbiają. Tych porównań trudno było uniknąć. Świadomość, o której już wspomniałam, przyszła później, a niebagatelną rolę odegrali w niej rodzice.

Które z nich było ważniejsze w tej kwestii – mama, czy tata?

Oboje byli tak samo ważni. Ojciec odgrywa bardzo ważną rolę w życiu córki, a nasz był cudowny. Kochający, chwalący nas. Zawsze mówił, że jesteśmy najpiękniejsze i najzdolniejsze. To dawało siłę. O mamie już nawet nie wspomnę. W czasach głębokiej komuny potrafiła wybrać się z tatą na wycieczkę do Warszawy, żeby tu na tandecie kupić córeczkom super ciuchy, żeby ślicznie wyglądały. Akceptacja w naszym domu była bez dwóch zdań, ale wiadomo jak to jest, kiedy człowiek dojrzewa, liczy się dla niego opinia grupy rówieśniczej, buntuje się. Nie było więc tak, że zawsze akceptowałam się w stu procentach. Niemniej zostałam w domu rodzinnym wyposażona w coś bezcennego - dobrą energię i optymizm. Ludzie do dziś to zauważają. W domu nauczyłam się też jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy: przyjmować z pokorą to, co mi przynosi życie.

I te dobre rzeczy i złe?

Myślę, że gdyby nie było tych złych, to nie doceniałoby się dobrych. Porażki hartują. Sprawiają, że człowiek potrafi podnieść się i zacząć wszystko od nowa. Kiedy spotyka nas coś, co jest trudne, uruchamiamy proces analizy. To są bardzo twórcze chwile. Boli nas, ale zmusza do refleksji. I bardzo dobrze, że tak jest, bo człowiek niejako rodzi się na nowo, przestawia priorytety. Weryfikuje, obserwuje, którzy ludzie go zawiedli, a którzy pomogli. Ma się jakąś nową energię. Ból jest budujący. Z tym wszystkim łączy mi się jeszcze myśl, że porównywanie, o którym przed chwilą rozmawiałyśmy, ma sens wtedy, gdy ktoś jest dla nas inspiracją. Można i warto się porównywać po to, by brać od tego kogoś dobro, ale na pewno nie po to, by czuć się gorzej, a stąd niestety już blisko bywa do zazdrości.

Ale my żyjemy w świecie, w którym porównywanie wygląda zupełnie inaczej. Wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje mediach społecznościowych. Kobiety patrzą na zdjęcia innych internautek i - czasami nawet zupełnie otwarcie o tym piszą – zastanawiają się, dlaczego ona ma to i to, a ja nie? Dlaczego jej się udało, a mnie nie…

Nie wchodzę w to. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto ma lepiej ode mnie i ktoś, kto ma gorzej. To nie ma najmniejszego sensu. Poza tym, my dziennikarze musimy być odpowiedzialni za słowo. Często w programie przy okazji rozmów na temat wyglądu podkreślam: dziewczyny, nie dajcie się zwariować, to jest Photoshop, to są filtry, to kwestia dobrego światła. Sama nie mam problemu z pokazywaniem się w Sieci w wersji saute i pamiętam jak kiedyś po publikacji zdjęcia bez makijażu, ktoś skomentował „ojej, a co to się stało?” Odpisałam, że nic się nie stało - pełny make-up mam w pracy i że nie muszę być non stop na baczność.

Co Pani daje bycie ambasadorką marki kosmetycznej? Czuje się Pani bardziej „gwiazdorsko”? Podnosi to Pani poczucie własnej wartości?

Nieee (śmiech). Przede wszystkim czerpię z tego radość i po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że nic nie dzieje się bez przyczyny. To są kosmetyki, których używałam wcześniej, a po pewnym czasie dostałam propozycję poprowadzenia imprezy dla marki LR Health&Beauty i wtedy to wszystko się zadziało. Choć tak naprawdę to aloes pojawił się w moim życiu jeszcze przed tym wszystkim (śmiech). To było podczas pobytu na Jamajce. Koło hotelu stała rozwalająca się chata, a koło niej łóżko. Kobieta, która tam siedziała, zapraszała na masaże. Nie były one najtańsze, ale skusiłam się. Położyłam się, a ona na moich oczach odcięła ogromny liść aloesu rosnącego obok, wycisnęła z niego miąższ na moje ciało i zaczęła masować. Było to tak cudowne, że opowiedziałam reszcie ludzi, z którymi wtedy byłam i do końca pobytu chodziliśmy wszyscy na te masaże. Wróciliśmy z bajecznie wymasowaną skórą. Bliżej natury już być nie można, prawda? (śmiech)

Ile lat temu miało miejsce to jamajskie preludium do miłości z aloesem w tle?

Rany, kiedy była ta Jamajka? Chyba jakieś 15 lat temu! A jeszcze wcześniej były domowe wykłady mojej mamy, która uważa, że aloes jest najlepszy na wszystko. Tym bardziej się ucieszyłam, kiedy przyszła propozycja współpracy z marką. To była kropka nad „i”, w moim poczuciu spójna z tym, co robię i co mówię. Nigdy nie reklamowałabym czegoś, co kłóci się z moimi prawdziwymi przekonaniami i zachowaniami, a mam wiele takich propozycji. Była nawet taka oferta za całkiem dobre pieniądze – jakiś produkt nie do końca „dla zdrowia”. Powiedziałam NIE.

Czego nie może zabraknąć w Pani codziennej pielęgnacji ciała. Inaczej mówiąc: co ciało musi każdego dnia od Pani dostać?

Maseczkę na twarz. To moja obsesja. Mam nawet taką specjalną paczuszkę maseczek pod oczy w samochodzie, które przykładam w drodze do pracy. I tak sobie jadę z nimi, dopóki nie zaparkuję pod telewizją. W „Pytaniu”, kiedy rozmawiam z ekspertami o pielęgnacji twarzy i oni radzą, że jakąś maseczkę wystarczy zastosować 2, 3 razy w tygodniu, to ja natychmiast się przyznaję, że lubię stosować maski każdego dnia. Druga najważniejsza dla mnie rzecz to nawilżanie. Tego nigdy za wiele. Uwielbiam swoje rytuały dla urody. Jak już się człowiek w nie wkręci, to daje to tyle przyjemności, że ojej! Moje 10 minut wieczorem: tonik, esencja, serum, krem, krem pod oczy, krem nawilżający, peeling przed maseczką, maseczka, masaż twarzy. U W I E L B I A M!

Co Pani uważa za najsłabszy element swojego wyglądu? Coś takiego, co zmieniłaby Pani w pierwszej kolejności, gdyby można?

Jako nastolatka miałam kompleks „klapniętego uszka”. Zakrywałam to ucho włosami, wstydziłam się. Ale pewnego dnia przeglądając rodzinne zdjęcia, zauważyłam, że dokładnie takie samo ucho miał mój ukochany dziadek Szczepan. Pomyślałam sobie, o nie, nie będę tutaj nic gmerać. I tak już zostało. Teraz w ogóle nie widzę w tym problemu.

A coś innego jest?

To są rozważania, które nie maja sensu. Wolę koncentrować się na tym, co dobre, niż zamartwiać czymś, czego nie mogę zmienić. Mam na przykład być zła, dlatego że nie mam klasycznego nosa? Wolę pomyśleć, że mam ładne usta. Dużo ludzi mnie pyta, czy są naturalne. Od zawsze takie były! Są super i bardzo je lubię! Testuję na nich różne kolorowe szminki i tym się chwalę. To lepsze, niż myślenie o wadach. Człowiek może być dla siebie albo najlepszym przyjacielem, albo najgorszym wrogiem.

Ludzie telewizji są jednak kojarzeni z wyjątkowo krytycznym podejściem do własnego wyglądu… Pani jest inna?

Nie analizuję tego, nie lubię też etykietek i uogólnień przypisywanych określonym środowiskom. W telewizji pracuje mnóstwo osób, pełna gama i różnorodność. Ja jestem sobą i ludzie lubią mnie za to, że nikogo nie udaję. Marzena w telewizji i Marzena na żywo to ta sama osoba. To jest moja mocna strona. Nie chcę tracić kontaktu ze sobą. Chcę iść za swoją intuicją.

Wspaniale, że Pani to umie, bo chyba nie każdy by tak potrafił…

Nie wiem... Może to kwestia dojrzałości, umiejętności wysnuwania wniosków...

Ćwiczy Pani?

Tak, taki normalny fitness. Kocham jogę. I kocham spacery. I przyznam, że zupełnie nie rozumiem ludzi biegających (śmiech). Te maratony, te triathlony…

Ale, że co? Że brzydko to wygląda, czy jakieś nieludzkie jest?

Wygląda mi to na nadludzki wysiłek. I ja się trochę dziwię, dlaczego ludzie zapomnieli, że można po prostu spacerować? Dlaczego? Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy z Krakowa, śmiałam się, że tu wszyscy chcą zaparkować samochód najlepiej w salonie lub w korytarzu budynku, do którego mają wejść. I proponowałam: zostawmy auto trochę dalej i przejdźmy się. Słyszałam wtedy „taaa, jasne, ty z Krakowa, a tu Warszawa jest”. Bo w Krakowie ludzie chodzą!

A jakie sporty Pani lubi?

Moim najukochańszym sportem jest czytanie książek, kiedy jestem obłożona moimi kotami. (śmiech)

Wspomniała Pani wcześniej, że czegoś nie jada. Co to takiego?

Mięso. Nigdy nie byłam jego szczególną fanką. Od lat nie jadłam w ogóle wędlin i tylko odrobinę mięsa, a teraz zrezygnowałam z niego zupełnie. Stało się tak po tym, jak w gospodarstwie moich bliskich usłyszałam od kuzynki historię o tym, jak wygląda produkcja cielęciny i jagnięciny. Akurat w tym czasie mieli takie młode zwierzęta. Widziałam je. Miały 7 dni – właśnie w takim wieku się je zabija, a one płaczą, jak dzieci. Wiedząc to, moja kuzynka, mimo że wychowana na wsi, zrezygnowała z jedzenia mięsa. Ja zrobiłam tak samo.

I nie tęskni Pani za tym smakiem?

Nie. Jem ryby. To wystarcza. A gdybym kiedyś rzeczywiście nie mogła wytrzymać, zrobię tak, jak poleciła mi moja pani doktor od medycyny chińskiej. Ugotuję rosół na indyku. Tak w ogóle to uważam, że jedzenie mięsa to jedna z tych rzeczy, w których jako ludzie trochę się zagalopowaliśmy. Kiedyś jadło się je raz w tygodniu, najczęściej w niedzielę, a dziś kilka razy dziennie. W diecie naszych przodków mięso nie było głównym składnikiem. Gdyby ludzkość chociaż trochę ograniczyła się i zrezygnowała z mięsa choćby raz w tygodniu, na przykład w poniedziałki, można by uratować ogromną liczbę zwierząt, które są poddawane przerażającym praktykom przed ubojem. Sam ubój sieje też spustoszenie w środowisku, więc ograniczając mięso w diecie można też zrobić wiele dla przyrody. Warto się nad tym zastanowić.