Arnaud Maillard była przez 15 lat asystentem Karla i w końcu postanowił opisać swoje przeżycia z geniuszem mody. Powstała ksiązka "Karl Lagerfeld i ja", podobna do "Diabeł ubiera się u Prady", przepełniona nienawiścią i fascynacją. Uchylająca rąbka tajemnicy świata mody i serwująca sporą ilość plotek niedostępnych zwykłym śmiertelnikom.
FASCYNUJĄCY I ZNIENAWIDZONY
Autor nie odmawia Karlowi geniuszu, wciąż zresztą jest zafascynowany jego wiedzą, pomysłowością i energią, pozwalającą mu projektować pod własnym nazwiskiem oraz dla Fendi i Chanel. Jednak podziwiać to jedno, a pracować dla niego to drugie.
Maillard przedstawia Karla jako narcyza absolutnego, który traktuje całe otocznie jak swoich służących. Oprócz tego, że rzeczywiście ma dookoła siebie młodych, usługujących mukamerdynerów. Nikt nie może mu się sprzeciwić. Ktokolwiek pracuje dla Karla, musi być do dyspozycji 24 godziny na dobę, i nie dotyczy to tylko jego obsługi.
Jest władcą absolutnym jak XVIII wieku, zresztą po cichu mówi się na niego "The Kaiser", czyli cesarz. Co pół godziny każe napełniać sobie Pepsi Colą kryształowy kieliszek Baccarata.
Co rano Karl potrzebuje masy czasu, żeby doprowadzić się do formy i być z siebie zadowolonym. Odkąd schudł 30 kilogramów, codziennie rano i wieczorem robi sobie bardzo drogi peelingLa Praire , najdroższym kosmetykiem świata.
PRACA PONAD WSZYSTKO
Kiedy organizuje sesję zdjęciową, wszyscy muszą chodzić jak w zegarku. Zanim mistrz przystąpi do pracy, najpierw wszędzie rozwiesza swoje podobizny. Potrafi być bardzo hojny, ale też niezwykle okrutny. Maillard wspomina w jaki sposób zwolnił kiedyś swoją pracownicę. Zrobił jej szkic z odciętą głową, która ona sama trzyma w ręce niczym Maria Antonina – i pokazał to całej ekipie, w ten bezlitosny sposób informując ją o utracie posady. Zresztą to w ogóle jest metoda Lagerfelda na ludzi. Kiedy nie chce kogoś znać, po prostu przestaje on dla niego istnieć. Nie zauważa go, nie mówi do niego - totalnie wyklucza tę osobę ze swojego wszechświata.
Życie w cieniu Karla musiało być niezwykle ciężkie i odcisnąć duże piętno na osobowości jego asystenta. Książka miała być dla niego terapią i próbą uwolnienia się od prześladującej go wciąż osoby projektanta.
Maillard pisze: "On zawsze pozostanie dla mnie geniuszem, mam dla niego olbrzymi szacunek. Jednak po wszystkim, co mi się przydarzyło u jego boku, chciałem też pokazać jego drugą stronę".