Dobra reklama to podstawa
"Jeśli czujesz zagrożenie i lęk, nieśmiałość utrudnia Ci życie, mieszkasz lub pracujesz w nieprzychylnym Ci otoczeniu, chcesz poczuć się pewnie i bezpiecznie, a rozwój duchowy jest ważnym elementem Twojego życia - przyjdź na nasz kurs medytacji. Nauczysz się budować energetyczną strukturę ochronną. Pomoże Ci ona poczuć się pewnie i bezpiecznie w każdej sytuacji”. Takimi słowami na warsztaty medytacyjne zapraszał zestresowaną warszawkę jeden z lokalnych ośrodków rozwoju osobistego.
Czyż nie wyraził tymi słowami obaw, potrzeb i marzeń każdego szczura goniącego w wyścigu wielkiej współczesnej metropolii? Czy nie zaproponował panaceum na nasze bolączki? Nie skorzystać z tego byłoby głupotą. W końcu zestresowany człowiek chwyci się każdej metody, żeby choć na chwilę odhaczyć się od zgiełku, pędu, zamętu codzienności. Jedni sięgną po używki, innym wystarczy spacer po parku, a jeszcze inni potrzebują czegoś bardziej uduchowionego. Z pewnością jedną z takich głębokich form kontaktu z samym sobą jest medytacja. Postanowiłam skorzystać z oferty ośrodka rozwoju osobistego, tym bardziej że darmowy udział w zajęcich trafił mi się niczym ślepej kurze ziarno. Koleżanka wygrała bilet na warsztaty, ale termin jej nie pasował, odstąpiła więc wejście mnie.
Coś dla sfrustrowanych
Znakomicie - pomyślałam. Przyda mi się trochę relaksu. Ostatnio bowiem ciut zestresowana jestem. Warczę na kolegów w pracy, wściekam się na korki w mieście, niczym Don Kichot walczę z rzeczami, na które zasadniczo nie mam wpływu. Szkolenie zaczynało się o 18. Ja jednak dotarłam na nie o 18.20, wściekła jak rozjuszony doberman. Pech chciał, że przez 45 minut czekałam na taksówkę, która rzekomo miała się zjawić w ciągu kwadransa. Oczywiście dostało się taksówkarzowi, wyklęłam całą niezorganizowaną korporację. Summa summarum spóźniłam się. A przed wielkim, śmiertelnym wybuchem szału w taksówce uratowała mnie tylko myśl, że już za chwilę moje skołatane nerwy ukoi medytacja.
Gdy dotarłam na miejsce, w klimatycznym lokalu pełnym świec i kadzidełek czekały czekały na mnie kobiety w różnym wieku - uczestniczki warsztatów - oraz prowadząca zajęcia - dama z długim kucykiem a la Steven Seagal, ubrana w satynowe różowoczerwone kimono. Z danych na stronie internetowej dowiedziałam się, że jest to absolwentka Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, zafascynowana Dalekim Wschodem, stypendystka CESAMQ International - cokolwiek to znaczy - słuchaczka Pekińskiego Uniwersytetu Tradycyjnej Medycyny Chińskiej, a także praktykantka na Międzynarodowych Warsztatach Medycyny Chińskiej w Polsce, Szwecji i Norwegii, uczona przez mistrzów w tejże dziedzinie.
Jak się chronić przed światem
Na dzisiejszych warsztatach miała zaprezentować nam technikę medytacji ochronnej prosto z Tybetu. "Życie we współczesnym świecie stanowi poważne obciążenie dla naszego organizmu" - zaczęła spotkanie. "Konieczność sprostania ciągłym wyzwaniom i napięcia wywołane stresem często prowadzą do zablokowania przepływu energii w naszym ciele. Utrzymywanie się tego stanu przez dłuższy czas wywołuje schorzenia somatyczne i zaburzenia emocjonalne" - przekonywała.
Zapewniła, że medytacja ta pozwoli nam ochronić się przed złem tego świata. Dzięki niej zbudujemy wokół siebie barierę, która przepuszcza tylko to, co dla nas dobre. "Ochroni was zarówno przed złymi ludźmi, jak i przed bakteriami, zarazkami, wzmocni odporność fizyczną waszego organizmu i wyciszy wasze zmysły" - usłyszałyśmy.
Energia pokona psa
Chce mi się śmiać. Przecież ten damski guru próbuje mi wmówić, że posiada patent na zło, cierpienie i choroby. Co za idiotyzm - myślę sobie. -Po co ta cała ideologia? Przecież teraz nikt w to nie uwierzy - kpię w duchu, ale guru na dowód cudownego działania swojej medytacji opowiada historię, jaka przydarzyła się jej uduchowionemu nauczycielowi.
"Pewnego razu wściekły pies rzucił się na mojego mistrza i pewnie mocno by go okaleczył, ale ten był facetem o niezwykłej sile energii" - snuje. "Na własne oczy widziałam, jak rozjuszony pies odbił od niewidzialnej bariery, którą mistrz siłą umysłu zbudował wokół siebie" - zapewnia. "To było niesamowite. Pies podbiegał i nagle padał na ziemię po starciu z czymś niewidocznym".
Wymiękłam. Mój stan totalnej konsternacji pogłębiało dodatkowo to, że inne uczestniczki warsztatów były zachwycone opowieścią mistrzyni i gotowe na tworzenie wokół siebie fosy niewidki, którą ta tak ochoczo reklamowała.
Zaczęłam się zastanawiać, co też przygnało te kobiety na warsztaty. Tylko stres? A może ciężka choroba, nerwica, depresja? Tonący brzytwy się chwyta. A jeśli uwierzą w bajki guru i zamiast pójść do lekarza, zaczną uprawiać czary-mary? W końcu kim jest ta cała mistrzyni w kimonie? Takich guru jak ona rodzi się w Polsce na pęczki.
Zamiana w złote jajko
Podsycające irytację rozważania przerywa mi nagle płynąca z magnetofonu oniryczna muzyka. "Usiądźcie po turecku i wyobraźcie sobie, jak spływa na was z niebios złota nić..." - zaczyna prowadząca. "Ściągnijcie ją stamtąd do dołu, pod siebie, i zacznijcie pleść z niej okrężnymi ruchami wokół ciała osłonę w kształcie jaja. Wyobraźcie sobie, że jesteście tym jajem, w tym jaju. Kręćcie nić najpierw poziomo, z dołu do góry, potem pionowo, a potem na skos."
Jednym słowem trzeba było zabandażować jajową kapsułę, a samemu znaleźć się w niej niczym świeże żółtko dyndające na skrętkach. "Niedobrze mi!" - pomyślałam, gdy zmieniałam się w żółtko i biegałam z nitką wokół siebie. "Na cholerę mi to?" - pytałam swoją podświadomość. "Co mnie tu przygnało?" - stukałam się w głowę, aż nagle złota jedwabna nitka zaczęła mi się w myślach zmieniać w siermiężny powróz. Zamiast 300 tys. okręgów wystarczyło trzynaście zamachnięć grubym powrozem i jajo wokół mnie było gotowe.
Zgodnie z zaleceniami mistrzyni - siedzę w jaju i rozmyślam o życiu: "Cóż, wielokrotnie udowodniono skuteczne działanie placebo, może więc i na niektórych podziała jajo. Ale jeśli byłoby to tak skuteczne, czy już dawno nie rozpropagowano by tej mistycznej procedury w naukowym świecie? Z drugiej strony trzeba przyznać, że na ludzkiej naiwności już wielu zbiło fortuny. Ta w końcu jest niewiarygodnie nieśmiertelna".
Siedzę w jaju, rozważam i liczę barany. Kocia muzyka płynąca z kasety guru przyprawia mnie o ból zębów. Nie mogę się doczekać końca tortur i wyrafinowanej puenty warsztatów. W końcu, po 40 minutach, mistrzyni zarządza przerwę.
Jajouduszenie
"Podzielmy się swoimi wrażeniami" - proponuje uczestniczkom. "W moim jaju prawie się udusiłam, tak było duszno i ciasno" - zaczyna pierwsza. "A moje jajo wciąż mi się rwało, rwała się nić, pękała złota skorupka, nie wiedziałam też, w którą stronę powinnam kręcić, może w złą kręciłam i teraz nie zadziała? Prowadząca interpretuje doznania kobiet: "Zbyt ciasne jajo świadczy o silnym poczuciu zagrożenia, dziury w skorupce o nieumiejętności chronienia siebie.
Koniec świata - myślę, nie wierząc własnym uszom. Jakie to szczęście, że nic nie zapłaciłam za te cenne uwagi chińskiej baby- jagi. Gdybym wydała na te czary-mary 120 zł, jak inne uczestniczki, chyba bym nie przeżyła. A może właśnie dlatego, że nie zapłaciłam, mam tak wielki sceptycyzm do warsztatów? Może innym się podoba, bo muszą sobie jakoś uzasadnić ten bzdurny wydatek? Jest jeszcze i taka ewentualność, że ja po prostu mało uduchowiona jestem i zwyczajnie nie czuję bluesa.
"A jak tobie się medytowało?" - wybija mnie z rozmyślań pytanie mistrzyni. "Mnie? Ja po prostu cały czas się zastanawiam, jak teraz z tym wielkim jajem wejdę do autobusu" - odpowiadam.
Ze zdziwieniem stwierdzam, że nikt się nie śmieje.