Czy istnieje prawo do seksu i miłości? Zanim się nad tym zastanowimy, pomówmy chwilę o sporcie, który według niektórych bywa lepszy niż seks. Gdy w czasie meczu z Legią Warszawa sfrustrowani brakiem wyników swojej drużyny kibice Lecha Poznań wywiesili transparent z napisem „Mamy k...a dosyć”, rzucili na boisko petardy i świece dymne, a potem przerwali grę brutalną zadymą, wielu komentatorów od razu potępiło „kibolską swołocz” i określiło ją pięknym sformułowaniem „margines”. Ale niejedno lewicowe serce wzdragało się przed potępieniem tej agresji, bo przecież inna, gorsza przemoc miała w tym samym czasie miejsce. A mianowicie przemoc władzy, przede wszystkim ekonomicznej, nad wykluczonym środowiskiem kibiców.
W poranku TOK FM publicysta Rafał Woś porównał opinię, że zadymiarze nie powinni niszczyć przyjemności kibicowania miłym ludziom i rodzinom z dziećmi, do ekwiwalentnej według niego opinii, że niepełnosprawnych trzeba wyrzucić z Sejmu, bo zakłócają tam porządek. Jeśli się jakoś przełknie tę nietrafną analogię, sens tej wypowiedzi jest jasny: kibice są biedni, współoglądająca klasa średnia i właściciele klubu – bogaci; ci drudzy mają władzę, ci pierwsi tylko race, w związku z czym krytyka ekspresyjnego wandalizmu jest w istocie zamaskowaną pogardą klasową dla nieposiadających. W podobnym duchu pisał Bartłomiej Stańdo na ŁączyNasPasja.pl w popularnym poście: „Można mieć pretensje, że ktoś uszkodził płot (słuszne). Że wrzucił racę na murawę, że pokazał d...ę kibicom Legii... [Ale] co mieli zrobić fani Lecha, żeby ich sprzeciw ... został pokazany i odbił się szerokim echem? Zmienić zdjęcie profilowe na Facebooku?”.
No właśnie, co mieli zrobić? O ile bunt bogatych jest estetyczny (lajki w internecie, listy do redakcji, pokojowe demonstracje), o tyle ci na niższych szczeblach społecznej drabiny, pozbawieni kanałów i narzędzi wpływu na rzeczywistość, kumulują lata deprywacji w postaci kortyzolu – i żeby nie zabiła ich frustracja, muszą w końcu wybuchnąć agresją i przemocą. Nie tyle oni są jednak winni, ile winny jest marginalizujący ich kapitalistyczny system. Zmieńmy rozkład dóbr, a zmienią się nasze stadiony.
Teza, że bieda usprawiedliwia przemoc, jest, przynajmniej niekiedy, kontrowersyjna. Są też pewne wątpliwości co do tego, czy wszyscy pseudokibice są akurat tak bardzo wykluczeni. Ale nie przytaczam takich argumentów po to, żeby dyskutować z konkretami, lecz by pokazać, że tego typu rozgrzeszająco-remedialne perspektywy lewicowe są w przestrzeni publicznej popularne i traktowane poważnie. Są również fundamentalnie sensowne – nawet jeśli w konkretnych przypadkach ostatecznie się z nimi nie zgodzimy.
Mówią one tyle: jeśli byt określa świadomość, to niewygodną świadomość (na przykład agresywną) najlepiej zmienić nie potępieniem, nie karą, ale systemową redystrybucją. Agresja, nawet w najmniej otwartych na empatię przypadkach, może sygnalizować ważny społeczny problem. Jednaki dostęp do dóbr może mieć moc moralnie uzdrawiającą – dla kibiców, dla wandali, dla marginesu, dla terrorystów.
Ale co, jeśli jakaś agresja także płynie z deprywacji, ale jest to deprywacja tylko nieznacznie skorelowana z ekonomiczną? Co jeśli do przemocy prowadzi nie brak pieniędzy, ale brak miłości, relacji i seksu? Czy wówczas też powinniśmy odstąpić od pochopnego potępienia i zastanowić się nad systemowym remedium? Czy nasza akceptacja myślenia w kategoriach redystrybucyjnego leczenia agresji może przetrwać podmianę pieniędzy na
seks?
Prawiczek z bronią
Kto zbłądził kiedyś w ciemne zaułki internetu, mógł się tam natknąć na społeczność „inceli” – od „involuntary celibate” (mimowolny celibat), czyli nieumyślnych abstynentów seksualnych. Każdego może spotkać seksualna samotność, ale grupa, o której mowa, to heteroseksualni mężczyźni, którzy na bazie wspólnoty braku relacji romantycznych wytworzyli sobie specyficzną subkulturę, z własną wizją świata, terminologią i specyficznym brandem mizoginii.
Incele uważają, że świat relacji męsko-damskich jest nie fair. Niektórzy z nich są nieatrakcyjni; inni nie mają wdzięku, mają depresję, są biedni, są nieśmiali, są niepełnosprawni; część jest zupełnie zwyczajna. W grupy zbierają się, by sobie pomagać i dyskutować o swoich problemach. Nie ma nic złego w tworzeniu grup wsparcia, ale wzajemne wsparcie inceli już wiele lat temu wymknęło się spod kontroli i zamieniło się w agresywną ideologiczną wojnę podjazdową ze światem „zwykłych” (Normies). Za swoją niedolę incele winią kobiety, które w ich oczach są, w zasadzie bez wyjątku, płytkimi córami Koryntu, lecącymi na mięśnie i
pieniądze, w tej właśnie kolejności. Bon mot tej grupy to „alpha fucks, beta bucks” – czyli w wolnym tłumaczeniu „kobiety wybierają na partnerów seksualnych umięśnionych samców alfa, a na partnerów życiowych bogatych i spolegliwych samców beta”. Sami incele mówią o sobie „omegi” – sam ogon alfabetu.
Ich zdaniem kobiety są sprzedajne, złe, niesprawiedliwe. W idealnym świecie incele, jak sądzą, mieliby relacje romantyczne, dlatego wielu z nich, chcąc uczynić ziemię sprawiedliwą, flirtuje z fantazjami o gwałcie, snuje wizje małżeństw aranżowanych, marzy o karach dla kobiet wybierających bezwartościowych według nich mężczyzn. Ich antyfeministyczna agresja była tak dalece poza normą, że ich główne forum w końcu zbanował Reddit, bastion wolności słowa w internecie. Dziś można ich znaleźć na YouTubie, 4chanie, SlutHate i w miejscach, w które oko „zwykłych” zajrzeć się lęka.
Niestety na agresji słownej się nie kończy. W 2014 r. w Kalifornii niejaki Elliot Rodger, młody człowiek z bogatej rodziny, prominentny członek internetowej społeczności inceli, miał już dość celibatu. Najpierw zamordował więc swoich współlokatorów, potem pojechał na kampus Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, gdzie zabił dwie studentki i postrzelił jedną. Następnie, jadąc autem, otworzył ogień do przechodniów – zastrzelił jedną, a zranił 14 osób. Z jego filmu na YouTubie można się było dowiedzieć, że była to zemsta na dziewczynach, które go nie chciały, i na chłopcach, z którymi angażowały się w relacje. W długim dokumencie opisującym motywy zbrodni napisał: „Jedyne, czego chciałem, to być częścią grupy i być szczęśliwym, ale zostałem wyrzucony i porzucony, zmuszony do znoszenia samotnej egzystencji i własnej nieistotności, wszystko dlatego, że samice gatunku ludzkiego nie były w stanie zobaczyć we mnie żadnej wartości”.
Rodger, którego bardziej radykalne podgrupy inceli nazywały potem „świętym Elliotem”, nie był jedynym, który skumulowaną po wieloletnim odrzuceniu agresję zamienił w spektakularną przemoc. Zupełnie niedawno jego wyczyn zechciał powtórzyć w Toronto 25-letni Alek Minassian, który wjechał w tłum i zabił dziesięć osób, wiele innych raniąc – na jego Facebooku można było znaleźć ostrzeżenia, że oto rozpoczyna się „Bunt inceli”.
Być może miał rację. W obliczu (zasłużonych) ataków pogardy i nienawiści mainstreamu społeczność inceli coraz bardziej się radykalizuje i pragnie wyjść z ukrycia; jest gotowa manifestować swoją obecność na najbardziej agresywne sposoby. Co z tym zrobić?
Agresja jako deprywacja
Zaraz po tym, jak Minassian sterroryzował Toronto, ekonomista Robin Hanson, lubiący prowokacje libertarianin, skonfundował internet, zastosowując do inceli argument strukturalnie dość podobny do tego, który znamy z obrony naszych kibiców.
Hanson bloguje: „...można sensownie twierdzić, że ludzie bez dostępu do seksu cierpią równie mocno, co ci z niskim dochodem; że tak samo jak oni mogą mieć nadzieję, że zjednoczenie się wokół tej tożsamości przyniesie im korzyści i pozwoli na lobbying o analogiczną redystrybucję, wsparty choćby sugestią przemocy w razie niespełnienia ich postulatów”. Hanson dowodzi więc, że incele cierpią na poważną i fundamentalną deprywację, wzmożoną jeszcze przez pogardę, jaką tradycyjnie czujemy w stosunku do niechcianych mężczyzn. Tradycyjne sposoby radzenia sobie z mężczyznami bez szansy na rodzinę – jak choćby traktowanie ich jak
mięso armatnie lub umieszczanie w zakonach – są coraz mniej akceptowalne społecznie. Ta wstydliwa deprywacja rodzi agresję, której ekspresja jest ich jedyną szansą na polityczny wpływ i zmianę tej sytuacji. Radą na inceli mogą więc nie być kara i pogarda, ale działanie systemowe, które pozwoli im na zaspokojenie owej jakże ważnej potrzeby. Czy skoro można nakazać oddanie własności, nie dałoby się też zrobić czegoś, aby przesterować miłość?
Hanson tłumaczy potem, że nie ma bynajmniej na myśli redystrybucji w prostym sensie, czyli przykazania kobietom, by w ramach obywatelskiego obowiązku oddawały się niechcianym mężczyznom. Nie jest też adwokatem gwałtów czy jakiejkolwiek formy przymusu. Strategie redystrybucyjne są przecież różne; niektórzy dają 500+, inni dofinansowują żłobki – w tym przypadku możliwe działania to na przykład seksroboty albo legalizacja prostytucji (choć ta propozycja akurat na pewno nie zadowoliłaby inceli, którzy obnoszą się ze swoją nienawiścią do płatnego seksu – nie mówiąc już o tym, że mimo sekspozytywności trzeciej fali feminizmu, która chciała nas przekonać, że praca seksualna jest po prostu zwyczajną pracą, to przemysł seksualny wciąż jest – i zawsze będzie – polem do radykalnych nadużyć praw człowieka). Inną strategią zaś, jak zasugerował od razu kontrowersyjny profesor psychologii z Toronto Jordan Peterson, który jest rzadkim dziś adwokatem wykluczonych mężczyzn, mogłaby być egzekwowana monogamia, która podobno jest skorelowana z sukcesem cywilizacyjnym.
Na Petersona, jak zawsze po jakiejkolwiek jego publicznej wypowiedzi, posypały się z progresywno-lewicowej strony potworne gromy, oskarżające go o średniowieczne poglądy i zasadzanie się na prawa kobiet. Ale w biologii ewolucyjnej „egzekwowana monogamia” (ang. enforced monogamy) to nie tyle odgórnie aranżowane małżeństwa, ale najróżniejsze rodzaje społeczno-kulturowego promowania wierności dobranemu (dowolnie lub nie) partnerowi. I my jesteśmy częścią społeczeństwa, które w dużym stopniu egzekwuje monogamię: po pierwsze nie pozwalając na poligamię, po drugie finansowo promując małżeństwa (na przykład poprzez ulgi podatkowe), po trzecie stygmatyzując samotne rodzicielstwo, po czwarte popkulturowo mitologizując śluby, po piąte zmuszając do wyszukanych prawno-społecznych, trudnych rytuałów rozwodowych. Egzekwowanie, o którym mowa, to zatem także manipulacja zachętami i kulturowa promocja.
Z początku nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób egzekwowanie monogamii miałoby pomóc w seksualnym zagospodarowaniu inceli. Czyż w krajach, w których (jak w Indiach) nie usuwa się namiętnie żeńskich płodów, płci nie ma mniej więcej po połowie? A jeśli tak, to jak stałe przyporządkowanie par ma pomóc wykluczonym? Przecież uwolnione ze stałych związków kobiety mogą wręcz wejść w relację z większą liczbą mężczyzn, skuteczniej nasycając seksualnie romantyczne peryferie. Okazuje się jednak, że nie miałam racji – samice ludzkie są niezwykle selektywne seksualnie i wolą zaryzykować bycie porzuconą niż zapewnić sobie seksualną synekurę przy partnerze niskiej jakości.
Skąd to wiemy? DNA mitochondrialne dziedziczymy wyłącznie po matce, chromosom Y mężczyzna może dziedziczyć wyłącznie po ojcu; dzięki temu wiemy, że w historii średnio jeden mężczyzna był w stanie zostawić po sobie potomka na każde pięć kobiet. Były też czasy, w których mężczyźni mieli jeszcze trudniej: w badaniach opublikowanych w magazynie „Genome Research” grupa naukowców dowodzi, że kilka tysięcy lat po rewolucji agrokulturowej był moment, gdy tylko jeden na 17 mężczyzn dostępował zaszczytu sukcesu reprodukcyjnego. Członkini zespołu, profesor Melissa Wilson Sayres, biolog obliczeniowy z Arizona State University, mówi: „Mężczyźni wcale masowo nie umierali. Byli tam, więc co robili?”. Jedna z hipotez głosi, że uprawianie ziemi pozwoliło niektórym mężczyznom bardzo się wzbogacić i to oni zgarniali reprodukcyjne benefity, przekazując wysoki status swoim potomkom. I dziś ta płciowa nierówność w prospektach związkowych jest widoczna, choć na innym nieco tle: według artykułu „A First Look at User Activity on Tinder” Garetha Tysona i współautorów wynika, że korzystając z popularnej aplikacji randkowej Tinder, na której zainteresowanie wyraża się przesunięciem profilu w prawo, 35 proc. mężczyzn deklaruje, że przesuwa w prawo niemal wszystkie profile – taki brak wybiórczości deklaruje dokładnie 0 proc. kobiet. Widać więc, że im silniej monogamiczne społeczeństwo, tym większa szansa dla omeg, że alfy nie podbiorą im potencjalnych partnerek.
Czyżby rzeczywiście więc istniała podklasa mężczyzn bez większych nadziei na spełnienie podstawowej ludzkiej potrzeby, czyli związku, miłości, seksu? A jeśli tak, to czy nie jesteśmy im winni, jako wspólnota polityczna, redystrybucyjnej pomocy w postaci wymuszania monogamii czy kulturowej promocji wartości moralnej wiązania się z brzydkimi, dziwacznymi czy niesympatycznymi partnerami? Czy ich niedola nie jest naszą niedolą i nie domaga się systemowego remedium?
Łoże a polityka
Instynktowna odpowiedź brzmi oczywiście: nie. Po pierwsze, jako mężczyźni – i to niekoniecznie biedni, niekoniecznie pochodzący z mniejszości etnicznych czy rasowych – incele są na samym końcu obowiązującej w progresywnym świecie hierarchii wykluczeń. Ci, którzy skłanialiby się do uznania sensowności argumentów redystrybucyjnych w różnej postaci, czyli lewicowcy, bardziej są zainteresowani losem kobiet, czarnych, muzułmanów czy mniejszości seksualnych. Po drugie, incele są najzwyczajniej w świecie niefajnymi ofiarami; pełni resentymentu, nieatrakcyjni, agresywni, oskarżający. Są pseudokibicami wśród wykluczonych. Lobbować na ich rzecz to jak zbierać pieniądze na ochronę tej płaskiej ryby, która wygląda jak skrzyżowanie plamy wymiocin z płaczką żałobną, a której nazwy nie pomnę. Poza tym: czy jeden z drugim taki incel nie mógłby sam wziąć się w garść, uczesać, nauczyć się rozmawiać z kobietami? Brzydka rybo, uratuj się sama.
A po trzecie? Jak to? Seks, miłość, związek jako utowarowione dobro, które się komuś należy? Jak napisała w swoim eseju „Men Explain Lolita to Me” (Mężczyźni objaśniają mi „Lolitę”) feministka Rebecca Solnit: „Nie możesz uprawiać seksu z kimś, kto nie chce go uprawiać z tobą ... tak jak nie możesz ugryźć ich kanapki, jeśli cię nie poczęstują”. A ponieważ fakt, że nie chcę się z tobą podzielić kanapką, nie stanowi opresji, incele opresjonowani nie są i żadne systemowe remedium w związku z tym im się nie należy.
Ale czy na pewno? W artykule o prawie do seksu w „London Review of Books” filozofka Amia Srinivasan bierze na tapetę analogię Solnit i zauważa, że ona „więcej komplikuje, niż wyjaśnia”. „Wyobraź sobie, że twoje dziecko przychodzi ze szkoły i mówi ci, że inne dzieci dzielą się kanapkami ze sobą, ale nie z nią. A teraz wyobraź sobie, że twoje dziecko ma brązową skórę, jest grube, niepełnosprawne albo źle mówi po angielsku i zaczynasz podejrzewać, że to ten powód wyklucza ją z kanapkowego kręgu. Nagle teza, że żadne dziecko nie ma obowiązku dzielić się kanapkami, choć nadal prawdziwa, przestaje się wydawać wystarczająca” – pisze Srinivasan.
I faktycznie – jeżeli o prawie do seksu i miłości dyskutować w kontekście wzbudzających większą sympatię grup, nagle coś jest na rzeczy. Srinivasan przypomina znane szeroko seksualne nierówności na randkowych portalach, gdzie białe kobiety i kobiety z Azji Wschodniej traktowane są jako pożądane, podczas gdy czarne kobiety są na samym dole hierarchii zainteresowania, z najmniejszą liczbą poważnych propozycji. Czarni mężczyźni zaś pożądani są, podobnie i biali; nikt za to nie zaczepia Azjatów, którzy są na samym dole randkowej drabiny. Czy fakt, że te wzorce pożądania są tak powszechne, nie ma politycznego smaku? I czy można nie patrzeć przychylnie na przykład na filmy i seriale, które w ramach kulturowego naprostowywania opowiadają historie pożądanych czarnych kobiet albo w roli amantów ustawiają Azjatę, jak choćby świetny serial komediowy „Crazy Ex-Girlfriend”?
Podobnie pozytywny wydźwięk ma kulturowy lobbying na rzecz innej rutynowo wykluczanej romantycznie grupy, czyli otyłych kobiet. Modelki w rozmiarze plus, ostatni film komiczki Amy Schumer, w którym okazuje się, że zmiana autopercepcji działa na atrakcyjność lepiej niż pozbycie się kilogramów, czy serial „Drop Dead Diva” (w Polsce znany pod niezbyt szczęśliwym tytułem „Jej szerokość Afrodyta”), gdzie kosmiczny zbieg okoliczności umieszcza szczupłą blondynkę w otyłym ciele, nie ujmując jej de facto atrakcyjności, to tylko pojedyncze przykłady kulturowego wsparcia, które wydaje się sprawiedliwe, uzasadnione i potrzebne.
Może więc razi nas nie tylko sama idea promowania dostępu do relacji i seksu, ale grupa inceli jako taka. I może mamy do tego święte prawo. Być może szaleństwo myśli o redystrybucji seksualnej nie tyle korzysta z progresywnego argumentu o redystrybucji, ile jest dowodem na jego ogólną słabość. Tylko ekstremiści, radykałowie i dziwacy mogą się domagać, by społeczeństwo się zorganizowało, aby zapewnić im związki.
Ale może jest tak, że ich radykalna toksyczność i agresja to rezultat całych lat deprywacji, trwania w samotności, bez bratniej duszy i bez dotyku drugiego ciała. Może jako „zwykli” ludzie, którzy mają, mieli lub mają nadzieję na relację, nie jesteśmy w stanie zrozumieć głębi ich desperacji. Może samotne życie w kulturze, która promuje seksualne doświadczenia i podboje jako ostateczne hedonistyczne spełnienie, jest tragiczne i beznadziejne dla tych przynajmniej, którzy związków i seksu pragną. I może domaganie się dla nich wsparcia nie jest zasadniczo różne od obrony pseudokibiców, których można nie cierpieć, można ich unikać, ale można rozumieć źródła ich problemu i rozumieć, że należy się im pomoc.
I może, jak pisał o tej kwestii Ross Douthat w „The New York Timesie”, „Najnowsza historia Zachodu uczy nas jednego: czasem to ekstremiści, radykałowie i dziwacy widzą świat wyraźniej niż godni szacunku, umiarkowani i przy zdrowych zmysłach”.