Szczerze mówiąc, nie spotkałam matki, która marzyłaby o trojaczkach. Ja też nie. Co prawda lekarz uprzedzał mnie, że metoda in vitro wiąże się z większym prawdopodobieństwem ciąży mnogiej, ale zakładałam raczej ciążę bliźniaczą. Mimo to nie żałowałam nawet chwili.
Był szok, strach - czy będą zdrowe, czy jest im tam w brzuchu wygodnie, czy sobie poradzę z taką gromadką, ale też wielka, potrójna radość. Ciąża przebiega prawidłowo, a ja czuję się bardzo dobrze. Mam oczywiście typowe ciążowe dolegliwości - przyznam, że niektóre potrójnie wzmożone, ale jestem tak szczęśliwa, że kompletnie mnie to nie rusza.
Staraliśmy się z mężem o dziecko ponad 3 lata. Po prostu pewnego dnia uznaliśmy, że jest nam razem tak dobrze, że pora wykonać następny krok i poszerzyć rodzinę. Na początku, jak każda para, zrezygnowaliśmy z antykoncepcji. Ale kiedy po roku starań nie zaszłam wciążę, pomyśleliśmy, że coś jest nie tak. Postanowiliśmy skonsultować się ze specjalistą. To był naprawdę trudny moment, kiedy dowiedzieliśmy się, że jest problem, ale nie wiedzieliśmy jeszcze jaki. Czas oczekiwania na kolejne wyniki badań, często bardzo bolesnych, na diagnozę, której bardzo się obawialiśmy. Poczucie żalu, pustki. Pytanie: dlaczego spotkało to właśnie nas? Do tego dochodzijeszcze presja środowiska. Jesteśmy trzydziestolatkami i wielu naszych przyjaciół ma już dzieci. Często słyszałam pytanie: a kiedy wy? Niby normalne, naturalne pytanie, ale bolało.
Na szczęście stać nas było na pokrycie kosztów badań, chociaż wszystkie są pełnopłatne. Nie wyobrażam sobie nawet, co czują te pary, które stres związany z diagnozą muszą połączyć ze lękiem o koszty - o to, czy będzie ich na badania stać.
Im dłużej trwała terapia, tym bardziej się angażowaliśmy. Zrezygnowałam z pracy, bo zabiegi i badania są bardzo czasochłonne. Ból, cierpienie związane z niektórymi z nich - wszystko znosiłam, bo widziałam ten jeden jedyny cel: dziecko. Diagnostyka trwała dwa lata. Starałam się być cierpliwa. Nie zawsze wychodziło. Bywało, że traciliśmy nadzieję. Były łzy, zdarzały się pretensje, oskarżenia. Nie chcę generalizować, ale wydaje mi się, że kobietom z reguły bardziej zależy na dziecku. Mężczyzna podchodzi do tego problemu z większym dystansem - albo po prostu inaczej to wszystko przeżywa, bardziej w środku. Zdarzyło mi się mieć żal do męża, że nie odczuwa tego wszystkiego tak silnie jak ja - na przykład porażki po inseminacji. Wiele wysiłku włożyliśmy w to, aby przetrwać razem - mimo tych przeciwności.
Miałam dwie inseminacje. Obie się nie powiodły. Kiedy okazało się, że jedyną szansą jest dla nas in vitro, pojawiły się kolejne problemy. Oboje z mężem jesteśmy katolikami. A kościół jednoznacznie potępia tę metodę. Konfrontacja kościelnego nauczania z realnym życiem była dla nas bardzo trudna. I wtedy mój mąż powiedział: "Jeśli Bóg nie będzie chciał, abyśmy mieli dzieci, to i tak ich mieć nie będziemy. Ale musimy spróbować".
Zdecydowaliśmy, że przyjmę wszystkie zarodki, którymi obdarzy nas Bóg - to był nasz sposób na pogodzenie wiary z marzeniem. Po zabiegu byłam pewna, że się nie udało. Wystąpiło tzw. krwawienie inplantacyjne i pomyślałam, że to miesiączka. Przyszedł moment załamania. Tragedia. Poczucie bezsilności. Ale na drugi dzień krwawienie zniknęło. Zrobiłam więc test ciążowy. Wyszedł pozytywnie.
Trudno opisać to, co czułam. Bo z jednej strony ogarniało mnie ogromne szczęście, a z drugiej myślałam: poczekaj, jest jeszcze za wcześnie na radość (bo do 16. tygodnia ciąża jest wciąż zagrożona, a w przypadku ciąży mnogiej nawet bardziej).
Dziś rozterki zniknęły, zostało czyste szczęście. Kończymy remont, przygotowujemy dziecięcy pokoik.Na forach internetowych nawiązałam kontakt z przyszłymi mamami trojaczków, chodzę też na spotkania rodziców - to coś w rodzaju fanklubu. I piszę dla mojej trójki pamiętnik. Kiedyś przeczytają i dowiedzą się, jak bardzo ich pragnęliśmy.
Szacuje się, że w Polsce ok. miliona par boryka się z problemem niepłodności. Co trzecie małżeństwo jest bezdzietne i nie ma szans na naturalne zapłodnienie. W takiej sytuacji zabieg in vitro wydaje się wybawieniem. Ale z leczenia tą metodą korzysta rocznie zaledwie ok. 3 tys. par. Dlaczego tak mało? Bo terapia jest bardzo droga i większości po prostu na nią nie stać. Sama desperacja niespełnionych rodziców nie wystarczy. Potrzebne są jeszcze pieniądze - i to czasem nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jest jednak nadzieja dla par, które bezskutecznie starają się o dziecko: minister zdrowia Ewa Kopacz ogłosiła w "Dzienniku", że będzie walczyła o refundację metody in vitro przez NFZ. Pomysł ten poparł też premier Tusk.