Katarzyna Józefowicz: Długo zastanawiałeś się, czy wystąpić w "Tańcu z gwiazdami"?
Matuesz Damięcki: No, długo. Od początku. Dzwonili do mnie od kilku dobrych edycji.
K. J.: Teraz skusiła cię główna nagroda - cudne czerwone porsche?
M. D.: Nie. Nawet gdybym je wygrał, sprzedałbym je i kupił za to trzy samochody. Co mnie skusiło? Wiele się pozmieniało po powrocie ze Stanów. Otworzyło mi się parę klapek w głowie. Ale też ciągle kocham ryzyko. Kontrolowane. Udział w programie może nie jest jak skok ze spadochronem, który może się nie otworzyć, jednak lubię tego typu adrenalinę.
K. J.: Rozumiem, że masz doświadczenie. Tańczyłeś kiedyś?
M. D.: Jak każdy. Ale ufam ludziom, którzy mnie kochają i nie chcieliby mnie wpuścić w kanał. Twierdzą, że dam radę.
K. J.: A ty sam jak oceniasz swoje szanse?
M. D.: Nie najgorzej. Mówi się, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, a ja uważam, że fałszywa skromność jest gorsza od faszyzmu. Lubię taniec. Nigdy nie stroniłem od tego. Więc myślę, że to dobry punkt wyjścia do takiego programu jak "Taniec z gwiazdami".
K. J.: Jakie to dokładnie klapki pootwierał pobyt w Stanach?
M. D.: Jestem chyba mniej uciążliwy. Kiedyś miewałem fochy, co tłumaczyłem życiem w napięciu. Śmiem twierdzić, że zmądrzałem. I nie chodzi o Stany, tylko o oddalenie. Jedynie z dystansu można na siebie obiektywnie spojrzeć. To jest totalnie niemożliwe, gdy żyje się z dnia na dzień. Trzeba się odciąć. Mieć oczy i uszy otwarte. I nie obrażać się. Tylko wyciągać wnioski.
K. J.: Nawet gdy mówią, że kariera Mateusza nieco wyhamowała? To nie jest przyjemne.
M. D.: Szczerze mówiąc, nie myślę o tym w kategoriach przyjemne albo nie. Krytyka ma energię. Nawet gdy się dostaje po pysku. Najgorsza jest obojętność, bo wtedy nie ma się od czego odbić. Tak uważam. Ale ja w ogóle jestem dziwny. Tęsknię za zimą nawet nie w lecie, tylko już w zimie…
K. J.: A co z miłością własną?
M. D.: Jestem pazerny, ale nie próżny. Nie będę oszukiwał, że wolę ambitny epizod od głównej roli. Uwielbiam, gdy inni zwracają na mnie uwagę, poświęcają mi dużo czasu. Uwielbiam pracę na maksa. I tylko duże projekty dają mi satysfakcję. Tylko wtedy czuję, że zrobiłem coś, jak Pan Bóg przykazał.
K. J.: Ten zawód jest całym twoim życiem.
M. D.: Ja się z tego składam. Ostatnio zdałem sobie sprawę, pracując z Michałem Kwiecińskim przy filmie "Jutro idziemy do kina", że jest niewiele rzeczy - policzyłbym je na palcach jednej ręki - które mogłyby konkurować z aktorstwem poziomem mojego zaangażowania.
K. J.: Te inne rzeczy to…
M.D.: Przyjaciele. Nie tęsknię za powierzchownymi znajomościami, ale z przyjaciółmi siedzę godzinami. Rozmawiamy, planujemy. Mogę się wygłupiać, upić i wiem, że jak spadnę pod stół, ktoś mnie podniesie.
K. J.: Nikt nie mówi: "Mateusz, zwolnij"?
M. D.: Nikt nie byłby taki głupi. Ze mną się inaczej rozmawia. Parę razy mną tąpnęło i wiem, że muszę na siebie uważać. Ale nic na to nie poradzę. Nie dałbym sobie rady ze sobą, gdybym wiedział, że coś olałem. Teraz trenujemy po 3-4 godziny dziennie. Czasem myślę, że już dalej nie pociągnę, ale czuję, że żyję. Krew płynie w żyłach. Taniec to także inwestycja w siebie. Jako aktor nie mam przecież nic innego. Umiem pływać, jeździć konno, jestem w stanie wspiąć się. Nie można przecież czekać i myśleć, że jak będą mnie chcieli, to nauczą.
K. J.: Wyrastasz z wieku niemowlęcego. Czy reżyserzy zauważyli zmianę?
M. D.: Na razie nie za bardzo. Cholera, zarost mi dalej nie rośnie…
K. J.: Wrócisz do Ameryki?
M. D.: Nie pojechałem tam dlatego, że jestem zarozumiały i rynek polski wydaje mi się za mały. Grzechem byłoby nie spróbować. Adam Hanuszkiewicz zwierzył mi się, że mógł wyjechać, mówili mu jedź, a on tego nie zrobił, bo miał próbę w teatrze. Wracam do Stanów. Poprzednio nie miałem dokumentów, więc nie mógłbym pracować.
K. J.: Mógłbyś tam mieszkać?
M. D.: Czułbym się obco. Ale gdy w samochodzie puszczam tamtą muzykę, mam wrażenie, że jestem na Mulholland Drive - tamtędy jeździłem do szkoły. To magia. Spełnia się sen. Chociaż jest plastikowo, kiczowato i słomy w butach więcej niż u nas, to po 2 dniach przestaje ci to przeszkadzać. Z ręką na sercu, bardzo chciałbym robić kino uczuciowe, ambitne, duńskie, ale ostatni Bond też jest genialny. I nie będę oszukiwał, że nie marzy mi się produkcja, gdzie mnie podczepią pod 3 linki, dadzą 5 pistoletów, cztery laski koło mnie, obok czerwone lamborghini i jechać w to.
K. J.: A gdzie stabilizacja?
M. D.: Ciekawe, kto by ze mną wytrzymał. Mam dopiero 26 lat, błagam. Nie czuję presji. Zresztą osiadłbym pewnie na jakieś 15, może 20 minut i później zaczęłyby się problemy. Kiedyś może dam radę. Na szczęście ludzie dobierają się nie dlatego, że są ładni.
K. J.: Tak?
M. D.: Inaczej. Faceci wpadają na piękne kobiety, ale szukają partnerek.
K. J.: Umiesz być sam?
M. D.: Mało wiem na ten temat. Bo odkąd jestem sam, to i tak nie jestem sam. Dom się stał jakiś otwarty. Kiedyś mi się ubzdurało, że mam mało czasu, a teraz się nie spieszę.
Chce grać ambitne role, uwielbia zwracać na siebie uwagę innych i jest pracoholikiem. Wystartował w "Tańcu z gwiazdami" dla... adrenaliny. Wraca do Hollywood. Nierozsądnie? Przeciwnie. Jeszcze o nim usłyszymy.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama