Całkiem możliwe, że gdyby nie czteroletni dziś Franek, firma Motherhood w ogóle by nie powstała.
Justyna Garstecka miała już jedno dziecko (Kazio, dziś siedem lat), ale tamta ciąża nie stwarzała żadnych problemów. Z drugą było inaczej, trzeba było wziąć zwolnienie na wiele miesięcy i od razu było wiadomo, że dziecko urodzi się niepełnosprawne. To spory kłopot – jak wrócić do koncernu Warner Bros, gdzie była brand managerem (wprowadzała na polski rynek „Harry’ego Pottera”) po tylu miesiącach nieobecności i na dodatek połączyć pracę od rana do nocy z opieką nad dziećmi?
Gdy dostała wypowiedzenie, bo Warner ciął etaty, nie była specjalnie zdziwiona. – Miałam żal, ale dziś już nie narzekam. W końcu i tak myślałam o tym, że potrzebne są zmiany – mówi Justyna.
Więc w tej drugiej ciąży, kiedy większość czasu musiała spędzić w łóżku, przypomniała sobie o amerykańskim wynalazku, który widziała w Stanach, gdy towarzyszyła mężowi podczas rocznego stypendium na Harvardzie. Poprosiła ciotkę, by podesłała ten gadżet – specjalną poduszkę dla kobiet w ciąży w kształcie litery C, która podpiera brzuch albo kręgosłup, w zależności od potrzeb. I kiedy tak leżała na niej, a powrót do poprzedniej pracy z wielu względów wydawał się nierealny, zaczęła myśleć o tym, by całkowicie zmienić swoje życie zawodowe – zamiast wprowadzać do kin hollywoodzkie hity, stworzyć na polskim rynku nową markę oferującą gadżety związane z macierzyństwem.
Musiałam nauczyć się targować
Poduszka w kształcie litery C oraz poduszki do karmienia niemowląt poszły na pierwszy ogień. Nawet nie myślała, by na początek, na próbę, tylko sprowadzać towar do Polski i sprzedawać gotowy produkt. Była jeszcze nikim, a małej, nieznanej firmie nikt nie dałby wyłączności na dystrybucję. Założyła więc od razu, że weźmie się za produkcję.
Na początek wyłożyła 50 tysięcy złotych (poszła na to cała odprawa z Warner Bros, resztę dorzucił mąż). I na Podkarpaciu, w Wólce Pełkińskiej pod Jarosławiem, gdzie stał pusty dom jej rodziców, uruchomiła produkcję poduszek pod własną marką Motherhood.
Ze znalezieniem pierwszej krawcowej (ani kolejnych, dziś pracuje ich piętnaście) nie było kłopotu – na Podkarpaciu bezrobocie przekracza 16 proc. Umawiała się z nią tak – krawcowa przez dwa miesiące uszyje pierwszą partię i jak poduszki zaczną się sprzedawać, szyć będzie dalej, jak nie, to się rozstają.
Startując, ma tylko jeden atut – pierwszy z produktów jest w kraju zupełnie nieznany, drugi, dostępny już na rynku, jest dość marnej jakości. Ale to wszystko. Justyna nie zna się ani na szyciu, ani na produkcji, skończyła ekonomię i podyplomowo public relations (teraz dokształca się na kierunku: design management, na studiach prowadzonych przez SGH i Instytut Wzornictwa Przemysłowego). Nie wie, co to stebnówka, a co stabilizacja tkanin, czym różni się overlock od interlocka. Różnicę między ściegami sprzedawca maszyn objaśnia jej na jej własnej sukience. Justyna rozrywa domowe poduszki, patrzy, co jest w środku, i sprawdza, czy zapewnia to komfort. Porównuje z poduszkami do karmienia oferowanymi na rynku, tam w środku albo styropian, albo pianka, która się kruszy, psuje, poza tym powłoczki marne, brzydkie. Szuka producentów, wyłącznie polskich, bo nie może sobie pozwolić na słabą jakość, inny kolor, gorszy materiał, niż zamówiła, ani na kilkumiesięczne opóźnienia, jakie często zdarzają się we współpracy z Chińczykami. Startuje.
Na początku za wszystko przepłaca. Kupuje bele materiałów, zgrzewki nici, poliestrowe kuleczki do wypełnień, ale wstydzi się targować cenę. – Dopiero po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że mam jakiś kompleks. Boję się, że dostawcy pomyślą: „Kim ona jest? Chce pół ciężarówki tkanin, a nie ma dosyć pieniędzy?”. I przypominam sobie, jak targowałam się w Warnerze, choć to nie były moje pieniądze. A tutaj przecież w grę wchodziły moje własne! – wspomina dzisiaj.
Macierzyństwo też nie ułatwiało jej zadania. Franio przy piersi, Kazio łapie za nogę, a ona próbuje negocjować z dostawcą i zamyka się w sypialni, by mieć dwie minuty na spokojną rozmowę (dopiero po kilku latach przeprowadzają się do większego mieszkania i Justyna dostaje własny gabinet). Co prawda nie ma jeszcze wtedy na świecie Jasia (dziś 2 lata), rodzice pomagają w opiece nad chłopcami, ale grafik zajęć pęka w szwach i tak pozostaje do dziś. Pracuje wciąż po kilka godzin w dzień, a potem w nocy, bo cztery razy w tygodniu trzeba Frania zawieźć do logopedy, raz na zajęcia z integracji sensorycznej. Kazio gra w piłkę, co oznacza trzy treningi w tygodniu i jeden basen, dodatkowo szachy (na szczęście w domu, ale tam też trzeba go dowieźć na czas). Mąż wychodzi do pracy w PAN o piątej albo szóstej rano, by wcześniej wrócić i pomóc, ale też prowadzi własną firmę, więc zbyt dużo wolnego nie ma. Więc dopiero gdy dzieci idą spać, Justyna siada przed komputerem i kończy sprawy. Sprawdza rachunki, rozlicza umowy, pisze mejle, które zostawia w skrzynce i wysyła dopiero nazajutrz. – Trochę mi głupio słać mejle o 1.30 w nocy. Nie chcę, by ludzie myśleli, że ja nic nie robię, tylko dzień i noc myślę o moich poduszkach – śmieje się.
Pierwsze dwa lata są też trudne z powodów finansowych – nie ma zysku, wszystko idzie na nowe kolekcje i inwestycje. Zdarza się, że wynagrodzenia dla krawcowych bierze z pensji męża, a księgowy, do którego woziła faktury, kiwa głową: „No tak, pani Justyno, znowu w dołku”. Wtedy zaczyna rozumieć, dlaczego tak wiele firm pada po roku, dwóch – inwestują w technologie i materiały, a na pierwsze pieniądze ze sprzedaży mogą liczyć w najlepszym wypadku po pół roku. Ona ma lepiej, bo może liczyć na wsparcie męża.
Szybko dochodzi do wniosku, że w prowadzeniu własnego biznesu kluczowa jest samodyscyplina. Czuje, jak trudno się zmobilizować, gdy nikt nie stoi nad głową i nie wyznacza konkretnych terminów, jak łatwo odłożyć coś na jutro, bo trzeba kupić buty dzieciom albo załatwić inne sprawy. Gdy widzi, jak szybko odbija się to na firmie, nie popełnia już takich błędów. – Kilkoro przyjaciół poszło za moim przykładem. Inteligentni, bystrzy ludzie. Rzucili pracę, pozakładali własne firmy, ale brakowało im dyscypliny. Musieli wrócić do korporacji – opowiada.
Mogę liczyć na pracowników
Po pięciu miesiącach zatrudnia drugą krawcową, szyją otulaki i flanelki, potem kolejne produkty. Same kobiety, głównie ze względu na charakter pracy (pierwszy mężczyzna, przedstawiciel handlowy, pojawi się w firmie w czerwcu). Wszyscy dostają stałą umowę o pracę, co naprawdę wyjątkowe na Podkarpaciu, gdzie powszechna jest praca na czarno, na trzy zmiany i w Boże Ciało, i w Boże Narodzenie.
Justyna wprowadza przejrzyste zasady wynagradzania, coroczne oceny pracowników, system premii i elastyczne godziny pracy (jedna ze szwaczek pracuje od 5.00 do 13.00, by móc zająć się dziećmi po szkole, inna, z piątką pociech, jest tylko na pół etatu, od 5.00 do 9.00, by wrócić do domu, zanim mąż wyjdzie do pracy). – Wiem, co to znaczy mieć dzieci – przypomina Justyna. – Poza tym dbanie o pracowników leży w moim interesie, bo wtedy oni inaczej traktują pracę. Mam komfort, że zawsze mogę na nich liczyć.
Po czterech latach wciąż zastanawia się, jak to możliwe, że jej się udało. Miała na starcie zaledwie dwa produkty i z tym pukała do sklepów, które – wiadomo – wolą poważnych i dużych dostawców. Nie trzeba wtedy mnożyć budżetów, faktur, telefonów.
Nie ma nawet pieniędzy na reklamę, ale tu przydają się doświadczenie z międzynarodowej firmy i znajomość marketingu. Branżowe pisma zamieszczają pozytywne notki, a mamy w piaskownicach wydają pozytywne recenzje. Okazuje się, że marketing szeptany oraz pochwały na forach wystarczają.
Jej oferta rozrosła się do szesnastu produktów dostępnych w dwustu polskich sklepach (w tym sieciowych: Smyk, Świat Dziecka, Super-Pharm), lada moment wprowadzi nową kolekcję – żakardowe kocyki i rożki dla noworodków. Jej sztandarowy produkt – poduszka do karmienia – zmienia właśnie tkaninę, bo jedyny krajowy producent cienkiego sztruksu właśnie padł. Nowa kolekcja obszyta będzie satynową bawełną, wzory – czyli główna rzecz decydująca o zakupie – pozostaną.
Zastanawia się teraz nad wprowadzeniem marki na rynek niemiecki i czeski. Dom na Podkarpaciu jest już za mały, musiała wynająć kolejny, więc w tym roku ruszy budowa profesjonalnej szwalni. Pytana o zyski, odpowiada: – Dobre pieniądze. Wystarcza mi na spłatę kredytu mieszkaniowego, prywatne przedszkole i szkołę dla dzieci. Zarabiam tyle, ile bym chciała.
Podejrzewa, że nie udałoby się jej, gdyby nie nauczyła się wierzyć w siebie. Zrozumiała to w Stanach, gdy mąż spędzał czas na uczelni, a ona – by czymś się zająć – zorganizowała konferencję biotechnologiczną w pobliskim Bostonie. Znalazła sponsorów na przeloty, sprowadziła Lecha Wałęsę. – Wcześniej myślałam, że jestem kimś, bo kładłam na stole wizytówkę wielkiej amerykańskiej korporacji. W Stanach nauczyłam się, że to nie wizytówka, tylko ja jestem ważna. Po prostu wiele umiem i wiele mogę. Ja, Justyna Garstecka.