Można by pomyśleć, że kiepska ze mnie żona, co męża nie wspiera w staraniach o rozwój osobisty, a raczej kuchenny, gdyby nie jedno... "ale". No, może więcej niż jedno. Nie załamując jednak rąk i nie podcinając gałęzi, na której siedzi comiesięczny mężowski zapał, w dniu, gdy mąż zapowiada swoje kulinarne wyczyny, postanawiam tym razem po prostu po cichu porządnie się najeść. Wtedy, pomijając to, że oprócz ukradkiem zjedzonych kanapek nie uświadczę w tym dniu nic innego do jedzenia, mogę spokojnie po raz kolejny obserwować miotającego się małżonka. A także poobserwować z boku (i z należytym, po najedzeniu się, dystansem) znane powszechnie w psychologii społecznej zjawisko zwane "rzucaniem kłód pod własne nogi".
Mój niepokój wzbudza wtedy nie sama, niespodziewana w końcu, chęć przygotowania rodzinie posiłku. Bo to jeszcze mogę zrozumieć. Mąż ma naprawdę dobre chęci i kocha nas nad życie. Obawę wzbudza słodkie i niewinne słowo "DOBREGO". I tu jest pies, a raczej obiad, pogrzebany.
Cały ceremoniał przygotowań moja druga połowa zaczyna od obłożenia się fachową literaturą na co najmniej godzinę i wyszukania tak fikuśnego przepisu, że nie powstydziłby się go nawet mistrz Kurt Scheller, przygotowując obiad dla jakiejś znamienitej królowej. Nie ma to jednak znaczenia dla mojego pełnego zapału męża, który twierdzi, że skoro robi to rzadko, to chce mnie uhonorować posiłkiem iście królewskim. Radosny jak skowronek, robi listę rzeczy niezbędnych do kupienia, a równych cenowo z budżetem rocznym małego państewka w Afryce.
Następnie, jak to mężczyzna - z poczuciem spełnionej po części misji, radośnie zasiada do prac innych (zwykle komputerowych), tłumacząc się, niepytany, nawałem roboty: przegrywaniem rzeczy zupełnie zbędnych, katalogowaniem zdjęć, które czekały na to od roku i innymi równie nagle pilnymi zadaniami oraz tym, że skoro jest dopiero poranek, czyli koło jedenastej, to on spokojnie zdąży na czas. Ja mam z maseczką na twarzy spokojnie oddawać się lekturom lub zająć się dzieckiem, bo przecież on pracuje, a potem musi gotować!
Schodzę więc mężowi z drogi i zajmuję się dzieckiem i sprzątaniem. Czas mija, o czym nieustannie przypomina mi delikatne z początku, lecz narastające z czasem, burczenie w brzuchu. Po cichu zakradam się do kuchni i pod pozorem nakarmienia dziecka wyżeram mu pół niemowlęcego obiadku ze słoiczka, mówiąc na głos: Och jej, ależ to dziecko dziś łakome. Drugi słoik muszę otworzyć. Chyba ma fazę wzrostu.
Na czas jakiś mam spokój. Nie chcąc być nachalną zrzędą, podając zapracowanemu mężowi herbatę, subtelnie pytam, czy nie zastanowiłby się ewentualnie, w wolnej od pracy chwili, czy nietrzeba by pojechać do sklepu po owe wiktuały, ponieważ robi się już trochę późno - znaczy się jest 17, a sklepy dziś nie są długo czynne.
Przerażony późną godziną mąż zrywa się z krzykiem i pędzi do sklepu zapominając wziąć listy. Po 15-minutowej debacie telefonicznej spędzonej na odtwarzaniu szczegółów, wraca po półtorej godzinie objuczony specjałami, których w życiu na oczy nie widziałam, nie wiem nawet jak się nazywają, nie mówiąc o przyrządzeniu. Zmęczony straszną walką siada, by napić się herbaty, odmawiając uparcie kanapek (które jem już dosyć bezczelnie, nie kryjąc się), bo przecież zaraz będzie pyszny obiad.
Po jakiejś godzinie, z lekka przeze mnie poganiany, bo wciągnął go właśnie program na TVN, tłumaczy mętnie, że jeszcze tylko przestudiuje przepis. I robi się godzina 20, po której to na radosny komentarz ukochanego, że pędzi robić mi pyszny obiadek, mówię z lekkim przekąsem: kochanie, a ile ten obiadek będzie się gotował? Czy aby nie będzie już za późno? W odpowiedzi z lekka spanikowany mąż odpowiada niepewnie: 2 godziny, wedle przepisu. I bezradnie wznosząc ręce mówi: cholera, widzisz! Chcialem ci zrobić taki dobry obiad i zobacz, znowu nie mam czasu. A tyle bym chciał dla ciebie zrobić!
Gdyby nie to, że sytuacja była nienowa, uniosłabym się słusznym gniewem i wytknęła siedzenie przy komputerze. Ale będąc najedzona i znając mechanizm owych wspomnianych wcześniej kłód pod nogami wiem, że mąż postawił sobie zadanie wysoce niewykonalne i zrobił wszystko, by do niego nie doszło - a wtedy każda porażka jest uzasadniona. Z niezmąconym spokojem i uśmiechem radosnej żony, której mąż właśnie przyniósł wymarzone futro z norek (bądź, jak kto woli, 14 ksiażek, o których zawsze marzyła), tulę zasmuconego szczerze małżonka i mówię, że jutro napewno mu się uda.
Nazajutrz wywalamy połowę składników, które na bank już do niczego się nie nadają i proponuję mężowi, by zrobił naleśniki, które są potrawą prostą i przez niego bardzo lubianą. A sama radośnie idę spać z dzieckiem, poganiana przez męża. Byłoby zbyt pięknie, gdyby z drzemki, gdzie śnią mi się pieczone kurczaki ze świeżymi młodymi ziemniaczkami i prawdziwym kwaśnym mlekiem, wybudził mnie głos ukochanego mężczyzny mówiący: kochanie, naleśniczki czekają! Ze snu budzi mnie jednak moje własne burczenie w brzuchu, które zmusza mnie do poszukiwań męża siedzącego przy komputerze i naiwnego pytania: a naleśniki są?
Na co obrażony mąż mówi: Jakie naleśniki? Przecież nie powiedziałaś mi, jak się je robi!