Dorota i Andrzej Cholewińscy z Radomia. Nauczycielka i taksówkarz. Gromadka dzieci - najstarszy syn i cztery córki. Tak to wyglądało jeszcze w 2003 r.
Dziś w Domu (a jest to nie byle dom, tylko połączone ze sobą trzy mieszkania, użyczone przez gminę) jest ósemka nowych dzieciaków. Od 5 do 12 lat. Cztery rodzeństwa: Antek i Ania, Karolina i Weronika, Artur i Kasia oraz Daniel i Matylda.

Antek dołączył do Cholewińskich jako pierwszy. Miał pół roku, kiedy znalazł się w pogotowiu opiekuńczym. Powód? Skatował go pijany ojciec. Buzia dziecka była tak spuchnięta, że lekarze nie mogli zbadać jego oczu. W karcie Antka zapisano: podejrzenie wstrząsu mózgu, obrażenia zewnętrzne. W pogotowiu był ze swoją siostrą, czteroletnią Anią.

Gdy trafił do Domu, miał półtora roku. Niedługo po Antku i Ania dołączyła do Rodziny.
Historie innych dzieci są tak samo smutne. Weronika panicznie bała się mężczyzn. Podejrzewano, że była wykorzystywana przez kochanków matki. W pogotowiu znalazła się po tym, jak znaleziono ją zapłakaną o trzeciej w nocy na ulicy.

Jeden z chłopców widział, jak ojciec obcinał bratu palce siekierą. "Za karę". Ale o tych strasznych historiach w Domu nikt nie chce opowiadać. Bo i po co.
Biologiczne dzieci Cholewińskich to już młodzież. Najstarszy syn, Szymon, ma 20 lat. Jak znieśli nowych domowników? Na początku nie było łatwo - najmłodsza, 14-letnia Iwona nie mogła pogodzić się z tym, że nagle musi dzielić się miłością rodziców. - To jest moja mama, moja - podbiegała do Doroty i odsuwała inne dzieci. Dziś Iwona mówi tak: - Zrozumiałam, że chcemy całą rodziną komuś pomóc. I dobrze, że to robimy.










Reklama


Dzień jak co dzień i 14 litrów pomidorowej

W Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej w Radomiu Dom Cholewińskich chwalą. - To jeden z lepszych. Dzieci są zadbane, dobrze się uczą, nie ma z nimi takich kłopotów jak wcześniej - opowiadają.

Wszystko pięknie, tylko najpierw trzeba te dzieci obudzić, ubrać, nakarmić i wyszykować do szkoły. Niezłe wyzwanie.
Dorota Cholewińska nie chodzi już na ósmą do szkoły, by prowadzić lekcje. Teraz - jak mówią przepisy - jest dyrektorem domu rodzinnego. Ma nawet prawo (uwaga!) do urlopu. Ktoś, kto pisał te przepisy, miał poczucie humoru.
Dzień powszedni zaczyna się dla niej o 5.30. I dalej wszystko toczy się zgodnie z planem. Od wpół do siódmej zaczyna się budzenie dzieci. Rzut oka na plan lekcji i wiadomo, które szkołę zaczynają najwcześniej. Inne mogą ulgowo wstać o 7.30.

- Ciociu, a gdzie mój sweterek? - wrzeszczy z pokoju Monika. - Ciociu, uczeszesz mnie? - Ania wpycha się pod ręce. W tym samym czasie pod łazienkami ustawia się kolejka dzieciaków. Dwanaście osób walczących o dostęp do dwóch łazienek, to niezły ambaras. Dlatego najstarsze dziewczyny same wstają po 6. - Muszę wstać wcześniej, by się wykąpać - mówi Monika.

Dorota spokojnie pakuje w papier osiem kanapek z serem i szynką dla grupki, która najwcześniej zaczyna lekcje. - Szybciej, szybciej, bo się spóźnicie - pogania.
Przy drzwiach w kuchni, na ścianie, wisi sześć planów lekcji. Tylko sześć, bo niektóre dzieci chodzą do jednej klasy. - Całe szczęście. I dobrze, że wszystkie chodzą do jednej szkoły - mówi Dorota.
Zasada jest taka, że te starsze zawsze odprowadzają młodsze. Te, które zostają w domu - pobudka najpóźniej o 7.30 - najpierw sprzątają wszystkie pokoje. Jak się szybko uwiną, przed wyjściem mogą się jeszcze pobawić.

Zwykle przed południem jest taka chwila, że - nie licząc pięcioletniego Antka - wszystkie dzieciaki są w szkole. To dla Doroty jedyny moment wytchnienia.
No, jeśli wytchnieniem można nazywać przygotowanie obiadu. Garnek do zupy ma 14 litrów. Jeśli są ziemniaki (a często są), to trzeba obrać minimum cztery kilogramy. - Wszystko u nas musi być w ilościach hurtowych - mówi Dorota.
Do składowania tych "ilości hurtowych" w Domu trzeba było dokupić drugą lodówkę.



















Jest tyle zła, my nie musimy być źli

Ci, którzy myślą, że po prostu bierze się biedne, skrzywdzone i zapłakane dziecko do własnego domu, i będzie wspaniale, niewiele wiedzą o życiu. Bo te dzieciaki przychodzą do Domu z rodzin, które nie są rodzinami. Z miejsc, gdzie nie ma miłości, jest tylko strach, ból i okrucieństwo.
Do obiadu starają się siadać razem. Teraz to najprzyjemniejsza część dnia, ale nie zawsze tak było. Mlaskanie, bekanie, wygłupy, złośliwości, wrzaski, grymasy. - Te dzieci po prostu nie wiedziały, co to znaczy zachowywać się przy stole. Że trzeba odrabiać lekcje, że są jakieś zasady - opowiada Dorota.
W domach dziecka nikt ich tego nie uczy, nie ma na to czasu. Tam niczego nie muszą, lepiej albo gorzej, zawsze są obsługiwane. Nieraz usłyszała od Artura - trafił do nich jako ośmiolatek, a znał ledwie kilka literek - że ma mu dać spokój. I że on woli wrócić do domu dziecka, bo tam nikt się go nie czepia. Kiedy próbowała namówić go do odrabiania lekcji, turlał się w najdalszy kąt pokoju.

Pomógł mąż. Wziął Artura na męską rozmowę. - Słuchaj, stary, świat jest pełen zła. Ale czy to znaczy, że my musimy być źli?
A potem Artur zaczął odnosić pierwsze sukcesy: sam napisał całe zdanie. Bezbłędnie poszło mu dyktando. Dziś uwielbia czytać na głos, nawet jeśli nikt go nie słucha. Więc to się udało. Ale są rzeczy, z którymi ciężko żyć.
Biologiczni rodzice mają prawo zabierać dzieci w weekendy. Najczęściej wyjeżdżają Antoś i Ania. Tak, ten sam Antoś, którego pijany ojciec pobił tak, że na opuchniętej buzi nie było widać oczu.

Co dzieje się w ich domu? Nie wiadomo. Dzieci nie chcą opowiadać. Na pewno nie są bite, Dorota by zauważyła. Ale coś musi być nie tak, skoro mały Antek znów zaczął moczyć się w nocy...
Mama Kasi i Artura ciągle obiecuje: wezmę was do siebie. A potem znika. Mama Karoliny i Weroniki jakby pod ziemię się zapadła, ojciec zagląda, jeśli akurat nie pije.
Daniel nie wytrzymuje napięcia. Kiedy okazuje się, że czeka na próżno, kładzie się na ziemi i szlocha.
Dziś na obiad pomidorowa prosto z 14-litrowego gara. Z drugiego końca stołu, dobiega głośne beknięcie. Salwa śmiechu: Eee, Artur, opanuj się! Wszyscy chórem upominają zawstydzonego chłopca.















Reklama


Jutro znów dzień zacznie się o 5.30

Dochodzi 19. W kuchni z lekcjami ociąga się już tylko Ania. Karolinka przybiegła się napić, Artur zajrzał, co z kolacją. Starsze dzieci przygotują posiłek, potem pozmywają. Dziewczyny coraz częściej same pieką ciasteczka - czternaście, po jednym dla każdego.
Zanim pójdzie spać, Dorota robi obchód po wielkim Domu. Sprawdza, czy wszyscy są umyci, przygotowani na rano do szkoły, czy gaszą światło, kiedy o to prosi.
Udaje, że nie widzi, jak Weronka czyta pod kołdrą, a Antek po ciemku drepcze do Artura. Doskonale wie, że w nocy obudzi ją delikatne szturchanie i jego cichutkie: "Ciociu, boli mnie brzuszek (gardło, głowa albo ucho)".
A o 5.30 znowu się zacznie.

Imiona dzieci zostały zmienione.