Jeśli prawdą jest, że ludzie dzielą się na tych, którzy mają przedsiębiorczość we krwi, i na tych, którzy muszą się jej nauczyć, Agnieszka Dachterska bez wątpienia należy do tej pierwszej grupy. Ojciec w małym miasteczku w Świętokrzyskiem od lat prowadzi warsztat samochodowy, więc praca na swoim była dla niej czymś oczywistym. Ale droga do tego, by rzucić wszystko, czyli dobrze płatną pracę tłumacza języka niemieckiego, i otworzyć firmę odzieżową, bez żadnego przygotowania, kwalifikacji, szkół, doradców – jeszcze daleka. Musiało minąć dziesięć lat, by dojrzała do pomysłu.
Na etacie wytrzymała półtora roku. Po studiach na germanistyce tłumaczyła dokumenty w spółce doradztwa podatkowego. Mogła poszerzyć słownictwo i wiedzę (w tym celu zrobiła też MBA), zdobyć doświadczenie, ale wielkich perspektyw rozwoju przy tak wąskiej specjalizacji jak podatki nie widziała. Postanowiła więc zarejestrować własną działalność i tłumaczyć z wolnej stopy. Po dziesięciu latach, choć interes był naprawdę intratny, zwłaszcza gdy tłumaczyła symultanicznie („Wychodzi się na cztery godziny i wpada kilkaset złotych”), miała dosyć. Wielki wysiłek i wielkie zmęczenie. Zdarzało się, że po takich wielogodzinnych sesjach – np. przy projektach twinningowych UE, przy których pracowała przez ostatnie trzy lata – wychodziła z budynku i nie wiedziała, w która skręcić stronę. Coraz częściej doskwierało gardło, dochodziły nuda i rutyna. Decyzja o własnym biznesie, stworzeniu czegoś od podstaw, była coraz bliżej.
Pierwsza myśl dotyczyła franczyzy. To łatwiejszy biznes, nie zaczyna się od zera, korzysta z cudzych doświadczeń i cudzej marki, więc ryzyko mniejsze. Ale wciąż ma odtwórczy charakter, a Agnieszka szukała sposobu na bardziej kreatywną działalność.

Pomysł z wanny

Reklama
Pomysł, by zająć się modą, przyszedł w wannie. Czytała prasę, raczej fachową, jak zwykle, „Managera” lub „Forbesa”, co zawsze przydaje się w pracy. Może akurat tam był jakiś tekst o właścicielu firmy modowej, dzisiaj już nie pamięta. Ale pamięta, że podczas takiej lektury naszła ją myśl: – Zajmę się modą.
Od razu zrobiła bilans – brak przygotowania i wykształcenia zapisała po stronie minusów. Do plusów zaliczyła doświadczenie z własnych eskapad, kiedy już udało się jej wygospodarować kilka godzin na ciuchowe zakupy, i trud, z jakim szukała odpowiednich do pracy ubrań. Praca tłumacza jest podobna do urzędniczki w banku albo w wysokim urzędzie, dress code identyczny: spódnice za kolana, zakryte palce u stóp i pięty, strój elegancki i – co kluczowe w jej fachu – nierzucający się w oczy. A w sklepach eleganckie sukienki na manekinie, a z tyłu na całą długość pleców ordynarnie wszyty zamek błyskawiczny jak w plecaku albo sukienka koktajlowa, kolor stonowany, ładny, ale ozdobiona cekinami i kokardami. Oglądała też dużo odpowiedniejsze marki, na przykład Max Mara, piękne, ale za to piekielnie drogie.
Wymyśliła więc, że zaproponuje coś, czego na rynku nie ma – proste stroje dla kobiety w każdym wieku, które będą mogły być swobodnie komponowane przez klientki: tłumaczki, nauczycielki, doradczynie podatkowe, specjalistki od HR i PR. Postanowiła, że podstawowymi cechami marki będą wysoka jakość (materiałów i wykończenia) oraz elegancja.
Potem już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nazwa Manufaktura Mody miała podkreślić wyjątkowy charakter jej oferty – by ubrania kojarzyły się ze starannym, ręcznym wykonaniem, bez parku maszyn, komputerowych projektów. Zaprojektowała logo i równolegle pierwsze wzory, m.in. eleganckie płaszczyki, ołówkowe sukienki, tweedowe kostiumy, proste spodnie z szerokimi nogawkami, o jakich długo marzyła, a których nigdzie nie mogła dostać. Wszystko raczej w stonowanych barwach, do dziś dominuje szary i granat. Nie chciała, by cena stała się barierą dla klientek, więc nałożyła minimalną marżę, 10-30-procentową i stara się, by ceny nie wychodziły poza kilkaset złotych.
Szukając tkanin, trafiła na targi mody do Poznania, gdzie znalazła producenta z Bielska-Białej, który oferował materiały o idealnym, z jej punktu widzenia, składzie: 80 proc. wełny, 20 proc. poliestru (letnią kolekcję szyje z jedwabiu, na kolejną jesień proponuje kaszmir).
Ponieważ skala produkcji z założenia jest raczej mała, nie mogła szukać wielkiej szwalni, bo dla żadnej taka współpraca nie byłaby opłacalna. Wrzuciła więc na portalu Oferto.pl (popularnym serwisie internetowym, gdzie firmy z całego kraju składają oferty lub zapytania, a zainteresowani kontrahenci mogą na nie odpowiedzieć) zapytanie do niewielkich pracowni krawieckich. Wybrała dwie, z którymi współpracuje do dziś: w Lesznie i Gdańsku. Wysyła im projekty e-mailem, pracownia szyje wzór i odsyła go za pośrednictwem kuriera, a Agnieszka ocenia (testując na sobie, bo wzorcowy egzemplarz ma zawsze jej rozmiar), czasem modyfikuje i zleca szycie większej partii. Większy kłopot miała z galanterią – nikt nie drukuje wszywek z logo w kilkuset egzemplarzach. Minimalna liczba wszywek dobrej jakości (brzegi ze specjalnym wykończeniem, by nie drażniły skóry), jaką może zamówić, to 8,5 tysiąca sztuk. Nie ma wyjścia, skoro chce, by jej stroje wyróżniały się wysoką jakością.
Zanim wraca do niej pierwsza zlecona seria strojów, czyta podręczniki o materiałach i tkaninach, ich właściwościach i związku z anatomią człowieka, zapisuje się na kurs konstrukcji odzieży, który daje jej minimum wiedzy o technologii szycia. Zabiera się za stronę internetową, sama, by było taniej, po lekturze fachowego podręcznika jednak odpuszcza. Uznaje, że lepiej zlecić to profesjonalnej firmie – z książki o sklepach internetowych wybiera taką, która ma najwięcej pozytywnych recenzji. Sama chce fotografować zaprojektowane stroje, na portalu tematycznym wgłębia się w materię, kupuje porządny aparat, statywy ze światłem ciągłym, namiot bezcieniowy za prawie dwa tysiące. Ale szybko dochodzi do wniosku, że tu też powinna sobie darować, zdjęcia wychodzą raczej marne, a porady ekspertów brzmią niemal tak samo: będziesz wiedziała, jak zrobić dobre zdjęcia, gdy zrobisz pierwszych kilkaset. Namiot służy więc w pracowni wyłącznie za przebieralnię, a ona wynajmuje profesjonalnego fotografa i organizują pierwszą sesję. Początkowo myśli o modelce, ale w końcu, by było prościej, pozuje sama (– Mam 35 lat i czuję, że to dla mniej najlepszy wiek. Nie mam żadnych kompleksów, za to masę odwagi. Czuję, że mogę robić naprawdę wiele rzeczy – podsumowuje). Strona z pierwszymi eleganckimi strojami Manufaktury Mody jest już gotowa.

Sukces bez reklamy

O profesjonalnej reklamie nawet nie myśli – na początek wysyła e-maile do kilkudziesięciu koleżanek i żon kolegów z linkiem do strony, gdzie mogą zobaczyć jej kolekcję. Dzwonią pierwsze klientki, przyjeżdżają do jej domu w podwarszawskich Łomiankach, wiosną zaprasza je do mobilnego showroomu, który organizuje w jednej z mokotowskich restauracji. Akcja kończy się sukcesem, przybywa dwa razy więcej klientek, niż zaprosiła, teraz więc zamierza każdą kolekcję poprzedzić pokazem w showroomie.
Manufaktura nie ma jeszcze roku, a już wypuściła 37 wzorów. Gdy Agnieszka zakończy kolekcję na najbliższą jesień, zabierze się za katalog, który chciałaby przedstawić w ulubionych butikach. Ale wciąż pilnuje, by zachować wyjątkowy charakter swojej pracowni – klientki mogą dokonywać drobnych modyfikacji ze względu na nietypową sylwetkę (są już dwie stałe klientki, które potrzebują żakietów z dłuższymi rękawami), mogą też dowolnie zestawiać poszczególne elementy garderoby, np. górę garnituru w rozmiarze 38, dół – 40 i odwrotnie. Wszystkie traktuje indywidualnie, jeśli przyjeżdżają do Łomianek, zamykają się w pracowni na długi czas, by mogły dowolnie przymierzać i zestawiać stroje. – Staram się tak traktować klientki, jak chcę, by mnie traktowano. To samo dotyczy strojów. I bardzo fajnie się czuję, kiedy widzę, iż są usatysfakcjonowane – dodaje Agnieszka.
Mąż (sam na etacie) ze spokojem przygląda się biznesowi żony. – Od razu powiedział, że jeśli będą z tego pieniądze, nie ma nic przeciwko – śmieje się właścicielka Manufaktury. Ale zysków jeszcze nie wypracowała, na razie wszystko, co zarobi, inwestuje w materiały i nowe kolekcje. By zwróciło się kilkadziesiąt tysięcy złotych, które wyłożyła na otwarcie firmy, daje sobie dwa lata.
Ani razu nie żałowała, że marnuje tyle lat nauki, ani że rzuciła dochodową pracę, która – choć wyczerpująca – dawała stałe pieniądze. Coraz więcej znajomych, wypalonych i zmęczonych, rezygnuje z tłumaczeń, nie dają rady, więc chyba i tak odeszłaby z branży. – Od tych, którzy jeszcze zostali, zbieram gratulacje za odwagę. Trochę mnie to dziwi, bo nigdy o sobie ani o swoim biznesie nie myślałam w kategoriach odwagi – mówi Agnieszka.