Z najnowszych badań CBOS wynika, że w Polsce rośnie pokolenie singli - ludzi, którzy świadomie rezygnują z bycia w związku.

ZOFIA MILSKA-WRZOSIŃSKA: Te wyniki wcale nie muszą oznaczać, że przybyło osób, które związków nie chcą - to tylko informacja o większej przestrzeni wyboru w dzisiejszym świecie. Pewnie podobny procent Polaków żyłby sam i wcześniej, gdyby było na to kulturowe przyzwolenie. Ale 70 lat temu taki świadomy wybór, szczególnie dla kobiety, był równoznaczny z pójściem pod prąd - niepoddaniem się silnej presji ekonomicznej i społecznej. Teraz nie trzeba być nonkonformistycznym pionierem czy wolnym duchem, żeby cieszyć się swoją pojedynczością i nie ponosić w związku z tym większych kosztów.

Czy wierzy pani, że można z wyboru żyć samotnie?

Bycie w związku jest trudne, o czym młodzi ludzie dobrze wiedzą, choćby patrząc na swoich rodziców. Decyzja o trwałym związaniu się wymaga determinacji i odwagi, choć oczywiście zakochanie nas na ten ból doraźnie znieczula - widzimy wtedy tylko te upragnione skutki bycia w parze. Ale i tak u niektórych pojawia się pokusa, by uniknąć przewidywanych niedogodności. Są osoby, dla których bycie w stałym związku wzbudza trudne do zniesienia emocje - literatura piękna żywi się opisami takich dramatów psychologicznych.

Jeżeli ktoś nie wchodzi w związek ze strachu przed byciem z inną osobą, to czy małżeństwo nie jest w takim razie jedynie ucieczką przed samotnością?

To tylko jeden z motywów. Ale warto się zastanowić, dlaczego w ogóle ludzie wchodzą w związki. Jednym z powodów jest ulga, jaką daje dzielenie z drugą osobą tego trudnego doświadczenia, którym jest życie - kruche i kończące się śmiercią. Ale nie trywializowałabym tego, sprowadzając małżeństwo do strachu przed samotnością. W piosence "Les vieux” Jacques Brel śpiewa o staruszkach trzymających się za ręce, by siebie nie stracić, ale prędzej czy później strata nieuchronnie następuje, a to, które zostaje, przeżywa piekło. Wszyscy stajemy przed wyborem: albo unikamy bycia w poważnym, głębokim związku - wtedy utrata drugiej osoby czy rozczarowanie nią nie będzie ranić. Albo się wiążemy i stajemy się podatni na ból ewentualnego zranienia. Ci, dla których zaangażowanie jest zbyt ryzykowne, najczęściej swój wybór starają się zracjonalizować. Nie przyznają nawet przed sobą że boją się opuszczenia lub zdrady.

Albo mówią, że w samotności czują się szczęśliwsi...

To może być szczera prawda - to znaczy szczera na tyle, na ile pozwala samoświadomość. Ktoś - szczególnie gdy ma lat 25 czy 28 - może czuć, że irytuje go i męczy dłuższe przebywanie z drugą osobą. Ale nie musi szukać podłoża tych reakcji. Tego, że może boi się uzależnienia albo że to on rozczaruje partnerkę i zostanie odrzucony. Tego przecież nie musi być świadomy, więc mówi zupełnie szczerze, że dłuższe związki go nużą.

Więc uważa pani, że człowiek jest stworzony do tego, żeby żyć w parze?

W ubiegłym wieku działała grupa brytyjskich psychoanalityków, tzw. niezależnych, którzy uważali, że podstawową cegiełką psychiki ludzkiej jest relacja. Według nich człowieka cechuje wrodzone dążenie do bycia w związku, niezbędne do przetrwania, bo ludzkie dziecko, długo nieporadne, bez opieki jest skazane na zagładę. Dlatego od dziecka ktoś nam stale towarzyszy, dzieli nasze uczucia, pokazuje świat i nas swoimi oczami. To wspomnienie bliskiej więzi, intensywne dzielenie życia, spostrzeżeń, myśli, uczuć z drugim człowiekiem stanowi siłę napędową relacji na przyszłość. Można więc sądzić, że dla człowieka naturalniejszym zachowaniem jest przeżywanie swojego życia w intymnym związku z drugą osobą, oczywiście budowanym już inaczej niż w dzieciństwie. Pragnienie mocnej przynależności u niektórych może być realizowane inaczej - namiętny i intensywny związek przeżywają z ideą czy z religią.

Single nie żyją w odosobnieniu, zazwyczaj mają wielu znajomych i przyjaciół.

To może być bardzo wartościowe, ale przyjaźń ma inną funkcję psychologiczną niż intymna relacja z mężem czy partnerem. Ludzie, którzy są od początku blisko seksualnie, mogą później towarzyszyć sobie w akceptacji zmieniającego się ciała, mogą się wspierać i zajmować sobą również w obszarze własnej cielesności.

Czy można wierzyć komuś, kto pod koniec życia twierdzi, że żył samotnie, ale był szczęśliwy?

Jest taka, choć nieduża, grupa ludzi. Te osoby doświadczają mniejszej niewygody i mniejszego cierpienia, żyjąc samotnie, niż gdyby dzielili z kimś życie. Ich niemożność budowania związku jest tak wielka, że przy każdej próbie budowania relacji powodowałaby dużo chaosu i cierpienia dla nich i partnera. I prawdziwe może być oświadczenie człowieka 29-letniego, który mówi: jestem sam i czerpię z mojego życia wiele przyjemności.

Czy ten sam człowiek zmieni zdanie, gdy będzie miał lat 50?

Może nawet i wcześniej. Niewielu spotyka się nawet 40-latków, którzy nadal mówią, że samotność daje im szczęście. Była u nas na konsultacji pani po czterdziestce, która - odpowiadając na podstawowe pytania wstępne: jaką ma sytuację rodzinną, zawodową etc. - powiedziała dość ostro: "Jestem samotna, nigdy nie byłam mężatką, nie miałam dzieci, mieszkam sama, ale nie to mnie tu sprowadza i proszę się tym nie zajmować. Mam kłopot z podwładnymi. Ciągle są z jakichś powodów rodzinnych niedyspozycyjni, bez przerwy na zwolnieniu albo w ciąży. A ja mam wrażenie, że za ostro reaguję, jestem mało wyrozumiała, nie bardzo rozumiem, dlaczego”. Spytałam, czy coś jeszcze stanowi dla niej trudność. Kobieta dodała, że bywa przytłoczona, że poza pracą z trudem podejmuje błahe decyzje i czasami w domu pije ciut za dużo. Po chwili sama podsumowała, że wszystko to pewnie jednak ma związek z faktem jej pojedynczości. Twierdziła, że to jej wybór, ale przyznała z pewnym zawstydzeniem, że spowodowany jest on lękiem przed wykorzystaniem. I z jednej strony uważała, że ma święty spokój, bo nikt niczego od niej nie chce i niczego jej nie zabierze, z drugiej - gdy koleżanki cieszyły się wnukami, docierało do niej, że tego już w życiu nie nadrobi. Może bez trudu znaleźć kochanka, ale nie ma przy niej bliskiego mężczyzny, który był z nią przez ostatnich 20 lat życia, widział, jak się zmieniała, patrzył na nią przez te 20 lat i część jej zachował w sobie. Bo jeżeli jesteśmy z kimś wystarczająco długo, to on ma w swojej pamięci część nas. Żyjemy nie tylko z kimś, kto jest nam bliski, ale także z depozytariuszem tego, co w nas przemija.

Ta kobieta uważa, że coś jej umknęło, bo jest samotna. Ale zapewne są osoby, które uważają, że coś im umknęło, bo swoje najlepsze lata poświęciły mężowi i wychowaniu dzieci.

Ludzie powinni być wolni od presji wchodzenia w związek i to jest wielki zysk naszych czasów. To powoli odchodzące w niebyt piętno staropanieństwa, przemiana trochę śmiesznego wujcia starego kawalera w pełnosprawnego 60-letniego zwycięskiego samca. Jeżeli obecna 50-latka wyszła kiedyś za mąż tylko z obawy, że zostanie starą panną, to może myśleć, że zmarnowała życie. Ale często okolicznością łagodzącą są dzieci, bo dają poczucie sensu czy nieśmiertelności - oto coś się zostawi po sobie. Może życie było męczące i jałowe, mąż kłopotliwy, ale coś zostanie. Taka kobieta patrzy na swoją córkę i widzi, że się podobnie uśmiecha, że może ją zrozumie, będzie przekazywać dalej to, co jej się wydaje ważne. Trudno jest połączyć przywileje singla - wyjazdy, zabawę, nowych kochanków - z jednoczesnym budowaniem stabilnej rodziny. A odwrotnie trochę można: być z mężem, budować bezpieczne bliskie wsparcie, a jednak brać z życia różne rzeczy, które rozwijają czy ekscytują. Formuła pojedynczości uniemożliwia doświadczenia trwałego zaangażowania, zażyłości, więzi. A małżeństwo wcale tak wiele nie odbiera, choć ogranicza możliwość doświadczeń seksualnych z różnymi partnerami. Oczywiście, ten brak wyłączności erotycznej może właśnie mieć dla niektórych singli najwyższą wartość. Tylko że ta wartość dla większości z nas prędzej czy później przestaje być aktualna.

Może lepiej być samotnym niż żyć w nieudanym związku?

Sytuacja osób, które się związały i zaczyna im to ciążyć, jest znacznie bardziej odwracalna niż tych, które się nie związały, przekroczyły czterdziestkę i ciągle są samotne. 40-letnia kobieta, która ma nastoletnie dzieci i czuje, że ma dość oschłego i gburowatego męża, może rozważyć rozstanie i ponasycać się pojedynczością. Ale osoba, która nie stworzyła związku i jest w podobnym wieku, nie może w równie prosty sposób nagle zyskać wieloletniej zażyłej więzi. Frustracje człowieka w związku są często silne, ale przemijają, natomiast frustracja samotnego bywa znacznie bardziej trwała.

Jednak singli wciąż przybywa.

Jeśli ktoś chce cieszyć się życiem w samotności, to nie ma powodu, by prawić mu morały i go z tej drogi zawracać. Z biegiem czasu niektórzy doświadczą poczucia żalu czy straty, inni - zbudują z opóźnieniem bardzo bliskie związki, a część pozostanie prekursorami modelu życia w pojedynkę, przyczyniając się do poszerzania spektrum dostępnych wyborów.

Zofia Milska-Wrzosińska jest psychologiem, pracuje w Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie