Przeciętny klient najbardziej znanego warszawskiego biura matrymonialnego „Czandra”, jest kawalerem w wieku 30–40 lat. Ma pieniądze, pozycję zawodową, mieszkanie, ale właśnie teraz zaczyna odczuwać wokół siebie pustkę. Jakiej szuka kobiety? We wszystkich męskich ankietach powtarza się to samo zdanie: „Takiej, która umie okazywać uczucia”…
Jak boli ząb, idę do dentysty. Gdy szukam żony - do biura
Kamienica w centrum miasta. Na sześćdziesięciu metrach kwadratowych duży hol z biurkiem zastawionym komputerami i malutki pokoik. Skórzane kanapy, przyćmione światło lamp, koronkowe obrusy. Jak w domu. Biorę do ręki katalog z najnowszymi ofertami mężczyzn. Dwa zdjęcia opatrzone tym samym, pięciocyfrowym numerem. Przystojny mężczyzna wygląda na jakieś trzydzieści dwa, trzy lata. Nieźle ubrany. Z rozwianym włosem stoi obok sportowego samochodu. Czerwone porsche. Na jednym zdjęciu w tle warszawskie wieżowce. Na drugim – drapacze chmur na Manhattanie. Kawaler, dobrze sytuowany, z mieszkaniem, bez dzieci. Zainteresowania: biznes, mortoryzacja, tenis, squash, jakuzzi, skuter wodny… „I po co taki facet szuka kobiety przez biuro?” – pytam. „Aaa… To Paweł. Prowadzi duży biznes. Zakręcony. Gra na giełdzie, samochody sprowadza ze Stanów. Zabiegany, zalatany, połowę czasu spędza w Nowym Jorku, połowę w Polsce. Nie ma głowy do szukania dziewczyn w pubach czy przez portale internetowe” – charakteryzuje szybko mężczyznę ze zdjęcia Adam Grzesiak, który razem z żoną Magdą prowadzi „Czandrę” od ponad dwudziestu lat. Przez ten czas zdążyli skojarzyć jakieś piętnaście tysięcy par. To te, o których wiedzą. Te, które wzięły ślub. „Czandra” jest jedynym biurem, gdzie anonse i zdjęcia można zobaczyć, zanim zapłaci się wpisowe. Można ocenić, czy warto. „Paweł przychodzi do biura tak jak do każdej innej instytucji usługowej. Wyznaje prostą zasadę. Kiedy boli go ząb, idzie do dentysty, jak ma chandrę – do psychologa, a jak szuka żony – do instytucji kojarzącej pary. Tu dostaje gwarancję, że najważniejszą robotę wykonamy za niego. Jak przez sito odsiejemy te, które kompletnie go nie interesują. A on szuka kobiety normalnej. Takiej, z którą można fajnie spędzać czas. Jak ognia boi się cynicznej, zimnej baby, która tylko patrzy na jego portfel. Ustawieni mężczyźni właśnie takich kobiet się najbardziej obawiają. Bo z tymi facetami to jest tak: najpierw robią karierę, a stałe związki ich nie interesują. Tak gdzieś po trzydziestce, koło czterdziestki, nagle się budzą. Niby wszystko w życiu mają już poukładane, tylko jakoś… smutno. Zaczynają się uczyć piątego języka, robić ósmą specjalizację, ale już tylko dlatego, że nie chce im się wracać do pustego mieszkania. No to już lepiej zająć się czymś, co przyniesie jakąś korzyść, niż siedzieć samotnie przed telewizorem… Kiedy czytam w gazetach, że młodzi ludzie są zapracowani, harują w zachodnich firmach i nie mają czasu na miłość, to uśmiecham się z politowaniem. Bzdura. Zdania wytrychy. Dorabianie teorii. Oni na miłość mają czas, tylko coraz trudniej znaleźć kogoś, z kim można się związać. Nie znam żadnej osoby, która by się zakochała i nie znalazła czasu dla obiektu swoich uczuć. To sprzeczne z naturą człowieka. Samotność to stan nienaturalny, niezależnie od tego, co się na ten temat mówi i pisze. To nie są zadowolone z siebie single, to nieszczęśliwi ludzie. Gdy zjawia się u nas nowy klient, często mówię: »Najpierw proszę wziąć komórkę, przejrzeć książkę telefoniczną, czy jest w pana otoczeniu ktoś, z kim mógłby się pan związać?«. I co? Okazuje się, że takiej osoby po prostu nie ma. Więc pozostaje biuro. Nie jesteśmy oryginalni. Tak się dzieje we wszystkich krajach. W Japonii 70 proc. małżeństw zawieranych jest dzięki pośrednictwu biur. Ileś lat temu ludzie prowadzili znacznie bardziej rozwinięte życie towarzyskie. Herbatki u cioci, nocne rozmowy o książkach i polityce. Teraz brakuje na to czasu. Ilość samotnych na świecie rośnie lawinowo. W Polsce jest 8 mln panien i kawalerów” – mówi Grzesiak.
Za paszportem panny sznurem?
Biorę łyk kawy z porcelanowej filiżanki i kolejne zdjęcie do ręki. To wygląda jak wyjęte w pośpiechu z albumu rodzinnego. Oświetlony wpadającym przez okno snopem światła mężczyzna siedzi przy stole z głową opartą na rękach. Szczupła, pociągła twarz. Długie włosy związane w kucyk. Ciemne, duże oczy. Trochę zmęczone, trochę smutne. „Indianin, Meksykanin?” – pytam, bo w jego rysach widzę coś obcego. „Krzyś. Kanadyjczyk” – prostuje Adam Grzesiak. „Jest świeżym »nabytkiem«, jego oferta leży w biurze od kilku dni”. Czytam anons: „38 lat, 180 cm wzrostu. Kawaler, dobrze sytuowany. Bezdzietny. Zna angielski i francuski. Pozna pannę albo wdowę umiejącą cieszyć się życiem, ładną, dbającą o dom, niepalącą, w wieku od 22 do 48 lat”. „No nieźle, może być 10 lat starsza od niego!” – pomyślałam. Ale nie będzie tak łatwo, bo ma być wysoka – od 170 do 185 cm wzrostu. Nie może być rozwódką ani mieć dziecka… Uff… Dowiaduję się, że Krzyś to niezła szycha. Dyrektor międzynarodowego koncernu. Oszałamiająca kariera, najmłodszy w firmie, który zaszedł tak daleko. Od roku jest na kontrakcie w Polsce i zdążył już zakochać się w Polkach… Do biura wydzwania jego sekretarka. To ona bierze numery telefonów do kobiet, umawia go na spotkania. „Dlaczego żona Polka?” – pytam Adama. „Krzyś odpo- wiedział mi tak: »Mam dość kobiet amerykańskich. Tuż przed przyjazdem do Polski poznałem bardzo fajną babkę. Któregoś dnia zaprosiła mnie na kolację. Ucieszyłem się strasznie. Zastanawiałem się, co przygotuje. Wołowinę, stek czy sushi. A ta kolacja okazała się być stolikiem zamówionym w knajpie. Miałem dość«” – opowiada właściciel „Czandry”. Żona z Polski, oprócz bycia za pan brat z patelnią, ma też wiele dodatkowych atutów – osłodzi samotność w obcym miejscu i pomoże w biznesie – przybliży mentalność i kulturę kraju, w którym wedle kontraktu Krzyś ma spędzić co najmniej pięć najbliższych lat. Obcokrajowcy to coraz poważniejszy segment matrymonialnego biznesu. Niektórzy bywają butni i miewają niesamowite wymagania. Wydaje im się, że wystarczy machnąć paszportem, a panny ustawią się sznurem. A to już nie te czasy. Tak było, ale dziesięć lat temu. „Teraz, kiedy pytam dziewczynę, czy może być facet z zagranicy, mówi: »…jak fajny, to obleci«. Nie ma entuzjazmu. Kobietom nie zależy już na mężczyźnie ustawionym, bo same nieźle zarabiają” – mówi Adam Grzesiak. Uśmiecha się pod nosem. Najbardziej skomplikowane zlecenia, jakie dostawał, pochodziły właśnie od obcokrajowców. „Kiedyś przyszedł do nas facet, Amerykanin z polskimi korzeniami. Sam top. Setka najbogatszych ludzi w Stanach. Indywidualne zlecenie, indywidualna stawka. Szukał żony kilkanaście lat młodszej, przed trzydziestką. Lista życzeń co do wyglądu, upodobań i charakteru, każdego by zwaliła z nóg. Wymagania takie, że żadna z dziewcząt w naszym biurze nie wchodziła w grę. Szansa znalezienia – 1 procent. Ale ten jeden procent wystarczył nam, żeby się podjąć wyzwania. Organizowaliśmy castingi przy pomocy zaprzyjaźnionych agencji modelek. Objechałem nawet Danię i Nigerię, bo podobały mu się też dziewczyny stamtąd. Z kilkudziesięciu wybranych przez nas kobiet, do łaski spotkania zostały dopuszczone trzy. A i tak padło na dziewczynę, która weszła do biura przypadkowo, ot tak z ulicy. Minęli się w korytarzu i oczy mu zapłonęły. Romans przebiega burzliwie, ale… nie jest źle. Oblubienica ma już zamówioną suknię ślubną” – mówi właściciel „Czandry”. Adamowi i Magdalenie udało się też znaleźć żonę duńskiemu arystokracie, który brał pod uwagę wyłącznie narzeczoną z polskiej arystokratycznej rodziny. I to koniecznie z nazwiskiem książęcym. Pochodzenie musiało być udokumentowane do iluś pokoleń. Ile takich kobiet jest, w dodatku panien na wydaniu? Ale udało się. Znaleźli ją w Poznaniu. Przyjechała, jak na księżniczkę przystało, razem z przyzwoitką – mamą. Tu, w tym pokoiku, odbyła się ich pierwsza rozmowa. Prowadziła ją… matka dziewczyny. To ona wzięła duńskiego arystokratę w krzyżowy ogień pytań. Wyszedł z niego obronną ręką, bo dziś jest jej zięciem.
Skąd ja znam twarz tego pana?
Przebiegam wzrokiem kolejne zdjęcia. Szpakowaty mężczyzna z brodą. Dwudziestoparoletni chłopak z plecakiem w górach… Jest trochę pustych, niezapełnionych miejsc w albumie. Mężczyźni z opieszałością przynoszą swoje zdjęcia. Obiecują, zapominają. Aż zdegustowani czekaniem właściciele biura robią im w końcu fotki cyfrówką, na miejscu. Wielu kontaktuje się z biurem tylko przez internet. O! Ale jest kolejne! Zatrzymuję na nim wzrok dłużej. Ten facet kogoś mi przypomina! Krótko obcięte, ciemne włosy, lekki zarost. Wygląda zupełnie normalnie, ale… jakoś znajomo. Sfotografowany gdzieś przy komputerze. Przypominam sobie wszystkich kolegów z pracy. Ale nie. Imię nie pasuje. W anonsie czytam, że ma 40 lat. Nie dałabym mu więcej niż 35. I znów to samo. Wykształcenie wyższe, dobrze sytuowany. Dziennikarz. „Pewnie zna go pani z telewizji. Prowadził własny program”– pospiesznie tłumaczy Adam Grzesiak. Tajemnicą poliszynela jest, ilu znanych ludzi korzysta z takich instytucji. Ich noga często nigdy nie stanie w siedzibie firmy. Na rozmowy, przeglądanie ofert, umawiają się w hotelach Sheraton, Marriott. Z obawy przed tym, żeby nie nakrył ich w biurze nikt z polującego na sensację brukowca. Taka ostrożność należy już do wyjątków, bo klienci coraz pewniej naciskają dzwonek pod szyldem biura matrymonialnego. Coraz mniejsza mgiełka tajemnicy okrywa fakt, że właśnie w ten sposób szukają drugiej połowy. Nieraz zapisują się po dwie, trzy osoby z tej samej firmy. Po weekendzie wspólnie omawiają randki. W polskiej mentalności kończy się już stereotyp nieudacznika, który nie potrafi sobie znaleźć kobiety i ostatnią deską ratunku jest dla niego biuro. Przez dwadzieścia trzy lata, odkąd istnieje „Czandra”, wiele się zmieniło. Pięćdziesięcioletnich wdowców i rozwodników, którzy dominowali jeszcze dziesięć lat temu, zastąpili ludzie między trzydziestką a czterdziestką. Pojawiają się na krótko. Nie szukają partnerów przez rok, dwa, jak kiedyś. Decyzje podejmują błyskawicznie. Mają większą wiedzę o świecie, podróżują, czytają dziesiątki poradników psychologicznych. Wychodzą z kilkoma numerami telefonów, a po miesiącu dzwo- nią: „Już znalazłem. Dziękuję”.
Jak zaiskrzy, żaden dobór komputerowy nie ma znaczenia
Pierwsza, wstępna selekcja potencjalnych partnerów odbywa się komputerowo. Trzeba wypełnić składającą się z około 150 punktów ankietę. Pytania są bardziej psychologiczne. A odpowiedzi określają preferencje, nie zawie- rają zestawu cech partnera. Ankietę zaczyna pytanie: „Po co ci żona?” (do wyboru 30 różnych odpowiedzi). Trzeba wpisać swój PESEL, pokazać dowód (to pozwala sprawdzić każdego z klientów i oszczędzić innym przykrych niespodzianek). Rozwodnicy muszą podać numer sprawy rozwodowej, wdowcy przedstawić akt zgonu małżonka, a osoby w separacji potwierdzić, że naprawdę w niej są. Kwestionariusz kończą standardowe pytania o wzrost i wiek wybranki. Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby facet uznawał możliwość poznania kobiety starszej od siebie. Dzisiaj to na porządku dziennym. Kilka lat więcej to żaden problem. Adam Grzesiak uśmiecha się szelmowsko i ścisza głos: „Bo to jest tak. Przychodzi facet. Godzinami wypełniamy razem tę ankietę. Snuje fantazje. Ma być taka i taka. Wiek – absolutnie do 35. Na dzień dobry dostaje kilka numerów telefonów. Niech pan idzie, porozmawia, spotka się tu albo w kawiarni, zda relację. A w drzwiach mija dziewczynę, która wchodzi do biura. Zawraca, łapie mnie, odciąga na bok i szepcze: »Jaka fajna. Kto to jest?«. Sprawdzam w ankietach. »Nie, to nie dla pana. Przecież to staruszka. Ma 38 lat, a pan szuka do 35« – mówię. »To wie pan co, niech pan zmieni w tym kwestionariuszu«…”. Biuro to nie sklep ani salon samochodowy. Jeszcze nikt nie wyszedł stąd z zamówionym egzemplarzem. Jest jak w życiu – albo coś zaiskrzy, albo nie. A jak zaiskrzy, to żaden dobór komputerowy nie ma znaczenia.
Biura - współczesne swatki
Zjawisko korzystania z usług osób kojarzących pary, jest stare jak świat. „Dobre biuro minimalizuje ryzyko, jakie niesie spotkanie dwóch obcych osób z różnych środowisk” – mówi Anna Giza-Poleszczuk, socjolog.
Biura matrymonialne to nic innego, jak nowoczesne wcielenie swatki, która w dawnych czasach pojawiała się zawsze wtedy, kiedy ludzie dysponowali ograniczonymi możliwościami poznania przyszłego męża czy żony, bo nie podróżowali, nie mogli swobodnie się poruszać. Swatka nie tylko doprowadzała do spotkania jej i jego, ale też była gwarancją jakości. Brała na siebie odpowiedzialność. Nie przyprowadziła dziewczynie pijaka, kogoś nieodpowiedzialnego czy chorego umysłowo, bo dbała o swoje dobre imię. Dzisiaj ludzie nie mają problemu z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce; możliwości poznania drugiej osoby są pozornie ogromne. Dyskoteki, internet. Natomiast pojawia się nieznane wcześniej, ogromne ryzyko. Ktoś poznany na dyskotece, a tym bardziej przez internet, może nam naopowiadać o sobie rzeczy, które nie mają nic wspólnego z prawdą, a my nie mamy możliwości tego zweryfikować. Brakuje czasu, aby zebrać dostatecznie dużo informacji o tej osobie. Dobre biuro taką właśnie odpowiedzialność ponosi. Bo w życiu jest tak – albo zakochujemy się jako bardzo młodzi ludzie w kimś, kogo znamy ze studiów, wspólnego podwórka, szkoły. Szaleństwo, zauroczenie, pobieramy się na tej fali i później jakoś to się musi ułożyć. A kiedy prześpimy ten moment, odłożymy decyzję o małżeństwie na potem, mamy lat trzydzieści, czterdzieści, zaczynają piętrzyć się problemy. Znajomi są już zajęci, w pracy trudno nawiązać romans. Zmieniają się też nasze oczekiwania. Mniej nam już zależy na romantycznej, wielkiej miłości, a bardziej na związku. Szukanie partnera przez biuro bardziej przypomina szukanie towarzysza do wejścia na Mount Everest niż polowanie na miłość. Więcej tu racjonalizmu niż szalonych porywów serca. I dobrze. Zdroworozsądkowe myślenie wychodzi tu nadobre. Romantyczne miłości rozbijają się o prozaiczne problemy, niedokręconą pastę do zębów i niedomkniętą klapę klozetową. Kiedy spotyka się dwoje ludzi i ich oczekiwania są jasno określone, jak to bywa u klientów biur, łatwiej jest od początku wynegocjować wzajemny układ, satysfakcjonujący dla obu stron. Zminimalizowane jest ryzyko, że jedno chce się tylko zabawić, a drugie liczy na wspólne życie. Sytuacja jest jasna od początku, oboje mają ten sam cel – stworzyć rodzinę. I to już na starcie olbrzymi plus dla nich. Na Zachodzie korzystanie z biur matrymonialnych jest zupełnie normalne. Nikt nie postrzega klientów tych instytucji jako nieudaczników chwytających się ostatniej deski ratunku. Korzystanie z usług takich instytucji nie jest powodem do wstydu. Nikt nie badał trwałości związków zawieranych poprzez biura matrymonialne, ale ja sama spotkałam za granicą bardzo dużo takich par i były to przeważnie małżeństwa udane. Oczywiście zdarza się, że taki związek przypomina kontrakt. Biznesmen szukający narzeczonej poprzez castingi, nie marzy o prawdziwej partnerce, a raczej o trofeum, ozdobie salonu, ale… Jeśli ona to akceptuje i zgadza się być z nim w zamian za profity materialne, to wszystko jest w porządku.