Marta Jarosz: Być jak Jennifer Aniston… Radość, wyzwanie, czy może jeszcze coś innego…?

Agnieszka Sienkiewicz: Nawet nie próbuję porównywać się do Jennifer, choć, muszę przyznać, że to bardzo miłe być ambasadorką marki, którą obecnie ona już nie tylko promuje, ale także współtworzy – od pewnego czasu jest dyrektor kreatywną. Jennifer to przede wszystkim inspiracja i to nie tylko w kontekście wyglądu, choć oczywiście wiadomo, że jest piękna, ale tak całościowo – jako kobieta, dojrzała kobieta, aktorka. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki jest obecna w mediach, w świadomości odbiorców. Nie jest jej ani za mało, ani za dużo. Jest dla mnie uosobieniem klasy i luzu jednocześnie. I to, co chyba najważniejsze: z niesamowitą godnością przyjmuje swój wiek, a to dziś już coraz rzadsze… Jennifer dba o siebie przede wszystkim od wewnątrz. Dzięki temu wciąż jest sobą. Widząc jej kolejne zdjęcia, nie trzeba się zastanawiać, czy to na pewno ona. Bardzo to doceniam.

Reklama

A czy Ty bardzo dbasz o siebie?

Staram się to robić, ale zdecydowanie więcej uwagi poświęcam właśnie temu wnętrzu niż zewnętrzności. Teraz panuje modna, zgodnie z którą wszyscy narzekają, że nie mają czasu, że wciąż muszą pędzić i nie mogą wyhamować. Robię wszystko, żeby tak nie funkcjonować, żeby praca mnie nie zjadła, żeby mieć ten balans, o którym tak wiele się mówi, a którego jednocześnie tak bardzo większości z nas brakuje. Ja, prawdę mówiąc, nie mam aż tak wiele pracy, żeby całkowicie dominowała ona moje życie, więc to, czy będę się czuła przytłoczona obowiązkami, to kwestia wyborów, których dokonuję. Staram się zarządzać czasem tak, żeby mieć poczucie równowagi między powinnościami i przyjemnościami. To jest mój podstawowy sposób na dbanie o siebie.

A czy robisz coś dla ciała?

Tak! Uwielbiam masaż Kobido pobudzający te warstwy skóry, do których nie sposób dotrzeć, stosując tylko kosmetyki, a także parę nieinwazyjnych zabiegów, do których przekonuje mnie zaprzyjaźniona kosmetolog. Wszystkie one pobudzają produkcję kolagenu – tak mówi specjalistka, która o mnie dba, kiedy tylko jej na to pozwalam, czyli pojawiam się w gabinecie. Niestety, nie robię tego regularnie, ale raczej zgodnie z zasadą: kiedy sobie przypomnę, to idę.

Myślisz, że przyjdzie w Twoim życiu czas na coś takiego, co można nazwać „poważnymi poprawkami urody”?

Reklama

Mam nadzieję, że nie. Chciałbym, żeby tak się nie stało. Żebym miała w sobie spokój, który pozwoli mi zaakceptować siebie w momencie, gdy faktycznie zauważę na twarzy skutki działania czasu. Na razie mam to szczęście, że moja uroda jest dość dziewczęca i w zasadzie w ogóle nie zajmuję się tym tematem, ale mam świadomość, że przyjdzie taki moment, w którym to się zmieni. Ostatnio nawet rozmawiałam o tym z mężem. Nie zatrzymam starzenia się, ale działam prewencyjnie przeciw niemu i to jest zdecydowanie moja droga w dbałości o siebie. Wierzę, że kiedy nastąpi to nieuniknione tąpnięcie w wyglądzie, poradzę sobie, bo wiem, że JA to coś więcej niż twarz, coś więcej niż ciało. Najważniejsze jest to, co siedzi w głowie, w środku nas samych.

Jak w takim razie oceniasz mocno dający dziś o sobie znać trend na inwazyjne poprawianie, modyfikowanie urody?

Tak, jak już wspomniałam: każdy ma swoją drogę dbania o siebie i absolutnie nie chciałabym oceniać czyichkolwiek działań w tym zakresie. Myślę jednak, że ogólnie zbyt mocno idziemy tym kierunku, a kiedy widzę wiele z natury pięknych i bardzo wartościowych kobiet, które tak intensywnie pracują nad wyglądem, że po pewnym czasie przestają przypominać same siebie, to mam wrażenie, że podłoże tego zjawiska może mieć miejsce w emocjach. Może to niewystarczająca samoakceptacja, może brak kogoś, kto powiedziałby „jesteś wystarczająca”, może jeszcze jakieś inne deficyty. Dużą – niestety negatywną - rolę w tym, co się dzieje, odgrywają też lekarze. To oni powinni wyraźniej stawiać granice pacjentkom, kiedy widzą, że chęć przemiany kobiety zmierza w niebezpiecznym kierunku. Odmowa działania w takim wypadku byłaby jak najbardziej uzasadniona – podobnie jak sugestia, że warto poszukać głębszych przyczyn swojego dążenia do nieuzasadnionego ideału piękna.

Czy jako aktorka czujesz silną presję „dobrego wyglądania”?

Na pewno jestem oceniania w kontekście wyglądu częściej i inaczej niż kobiety, które wykonują inne zawody, ale teraz nie jest to już dla mnie problemem. Wewnętrzny spokój w tej kwestii przyszedł do mnie wraz z macierzyństwem. Wtedy zrozumiałam, że moje ciało wykonało niezwykłe zadanie i należy mu się za to szacunek, a przy okazji co innego stało się priorytetem. Wcześniej cały czas byłam albo niezadowolona ze swojego wyglądu albo na diecie. Ważąc 58 kg, prowadziłam nieustanną walkę ze sobą. Udało mi się zrzucić kilka kilogramów. Zaszłam w ciążę. Przytyłam 20 kg. Urodziłam pierwsze dziecko. 3 tygodnie po porodzie paparazzi zrobili mi zdjęcia, które trafiły do internetu i zaczęto się rozpisywać nad tym, że nie wróciłam jeszcze do formy, a ja chyba po raz pierwszy w życiu pomyślałam wtedy, że to nie ma żadnego znaczenia. Że teraz muszę wybujać i uśpić dziecko, a nie zarzynać się dietą czy treningiem. W głowie kłębiły mi się niegrzeczne odpowiedzi na uwagi, które padały pod moim adresem. Odpuściłam. 9 miesięcy nie chodziłam na show-biznesowe imprezy, skupiłam się na „tu i teraz”. I co?! I moje niemęczone ciało samo wróciło do formy – nawet lepszej niż ta przed ciążą! Ba! ta forma mi została! Wróciłam do niej również po drugiej ciąży, w której przytyłam tyle samo, co w pierwszej. Paradoksalnie: kiedy przestałam skupiać się na wyglądzie w momencie, gdy zgodnie z kanonami piękna, wyglądałam najgorzej, dało to dużo lepsze efekty niż wcześniejsza walka z wyimaginowanym problemem.

Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy przyszła propozycja współpracy od marki Vital Proteins?

Będę mieć coś wspólnego z Jennifer Aniston – WOW! (Śmiech – przyp. red.) A tak zupełnie serio: ostrożnie podchodzę do suplementów, bo mam wrażenie, że jest pewien problem z ich nadużywaniem. Tych produktów jest tak wiele i są tak mocno reklamowane, że mniej świadomy odbiorca może myśleć, że stosując je, rozwiąże każdy problem ze zdrowiem, który ma. Wcześniej miałam już chyba 4 propozycje współpracy z markami suplementów i odrzuciłam je, bo były niezgodne z moją filozofią. Nie chcę być kojarzona z czymś, do czego sama nie jestem przekonana, albo nie podoba mi się sposób komunikacji marki. Tutaj wiele elementów mi „zagrało”. Kolagenu nie reklamuje 20-latka, tylko piękna dojrzała kobieta, która może być wzorem do naśladowania w różnych obszarach. Produkt nie jest reklamowany przez dziesiątki influencerów, których wizerunek nie jest spójny. Producent nie obiecuje, że po miesiącu zażywania preparatu 40-latka będzie wyglądała 20 lat młodziej. Co więcej: jest jasno powiedziane, że kolagen działa tak, że jeśli są jego braki w organizmie, skutkujące np. słabą formą stawów, to suplementacja wspomoże najpierw tamte deficyty, a ewentualnie dopiero później przyczyni się do poprawy stanu skóry. To mnie przekonało. I mąż, który jako osoba związana z branżą farmaceutyczną, potwierdzał znajdowane przeze mnie informacje o pozytywnym działaniu kolagenu. (Śmiech – przyp. red.)

Dziękuję za rozmowę.