To musi być nie lada satysfakcja, gdy widzisz jak twoi mali podopieczni się zmieniają.
Maciej Miller: Tak. Trenuję dzieciaki od 10 lat, a niektóre zaczynały u mnie jako kilkulatki. Na początku wiele dzieci trafia na zajęcia, za namową rówieśników albo bo chcą tego rodzice. Ale niesamowity jest moment, kiedy wkręcają się w trening i same chcą chodzić na karate – szczególnie, gdy stają się nastolatkami.
Masz jakąś anegdotę o takiej przemianie?
Zapewne jak większość trenerów karate. W moim przypadku chodzi o chłopca, który dziś ma 14 lat. Przyszedł do mnie jako pięciolatek. Miał problemy z koncentracją i koordynacją ruchową. To powodowało, że bardzo niechętnie wykonywał ćwiczenia. Zdarzało się, że gdy się odwróciłem, nie robił ich w ogóle, chował się, a nawet próbował uciekać z sali. Rodzice konsekwentnie przyprowadzali go na zajęcia. Małymi krokami udało się zmienić jego nastawienie. Angażowałem go w pokazywanie ćwiczeń i chwaliłem za każdym razem, gdy udało mu się poprawnie wykonać nawet najprostsze z nich. Teraz jest już nastolatkiem i chyba polubił karate, bo od dwóch lat nie opuścił żadnego treningu. I muszę przyznać, że jest bardzo silny.
Wróćmy jeszcze na chwilę do kilkulatków, które zaczynają swoją drogę karate. Po jakim czasie po raz pierwszy dostrzegasz, że dzieciaki się zmieniają?
Już po miesiącu treningów, gdy przychodzi nowa grupa początkująca. Dzieci w wieku 4,5 czy 6 lat na początku w ogóle nie słuchają. Trzeba włożyć dużo energii, aby przebić się przez ich głosy i energię. Natomiast już po miesiącu wystarczy spojrzeć na nie i przez kilka sekund postać w ciszy. Od razu siadają w pozycji seiza (tj. na piętach) z wyprostowanymi plecami, bo już wiedzą, co mają robić. Pamiętają, że gdy sensei nic nie mówi, to one też muszą zamilknąć. Oczywiście zdarzają się dzieci, którym zajmuje to znacznie więcej czasu.
A kolejny taki przełom?
Pierwszy egzamin, po którym zakładają pomarańczowy pas i czują się jak prawdziwi karatecy.
Egzamin to bardzo duże przeżycie zarówno dla maluchów, jak i dla ich rodziców, którzy nie mogą zostać na sali. W takim przypadku próbą nie jest sam sprawdzian fizyczny, bo ćwiczenia są prostsze niż te, które robimy na treningu, ale okoliczności. Po pierwsze dlatego, że egzamin przeprowadza osoba, która na co dzień ich nie trenuje, a po drugie pojawiają się też dzieci z innych sekcji.
Pierwszy egzamin zdają właściwie wszyscy, ale pas, który otrzymuje dziecko, jest dla niego miarą jego postępu.
Dzieci i nastolatki dzięki temu, że pobudzają swoje ciało, pobudzają też swój umysł i lepiej idzie im w szkole. Nie bez powodu mówi się – w zdrowym ciele zdrowy duch.
Ale pobudzać ciało można też trenując inne sporty. Dlaczego właśnie karate?
Karate to nie jest tylko sport, ale sztuka walki. Uczymy dzieci szacunku: do miejsca, w którym trenują (dojo), do trenerów, do współćwiczących. Dzięki temu, że trening prowadzi osoba z wyższym stopniem np. czarnym pasem – łatwiej jest nauczyć dzieci dyscypliny. Kimona i pasy dają pewna otoczkę, która pozwala dziecku poczuć, że gdy przekracza próg dojo – staje się wojownikiem, który reprezentuje klub i musi zachowywać się w odpowiedni sposób.
Ale też musi pamiętać, że gdy opuszcza salę i zdejmuje kimono nadal jest karateką.
Klub karate to nie jest zwykły klub sportowy, z którego się wychodzi i koniec. Tworzymy pewien zespół, który ma się wspierać. Zależy mi też, żeby dzieciaki czuły, że ich sensej myśli i dba o nich też poza zajęciami. Dzięki temu one też mają świadomość, że nie mogą zawieść mnie poza dojo.
Praca z dwudziestoosobową grupą małych dzieci, które zaczynają swoją drogę karate to musi być chyba niezła harówa?
Czasami bywa, ale musiałbym zmienić pracę, gdybym po prostu tego nie lubił. Każdy nowy nabór to wyzwanie. Jak już mówiłem, szczególnie maluchom trudno jest skupić uwagę i zawsze trzeba wymyślić jakiś patent, żeby to się udało. W każdej grupie trafiają się dzieci bardziej wymagające i czasami warto je czymś zaabsorbować, a czasami trzeba umieć stanowczo zareagować, bo zrobi się bałagan. Dzieci to dzieci – chcą szaleć i się bawić. Trzeba umieć to wykorzystać.
Gdybym np. kazał im biegać przez 10 min w kółko, byłyby znudzone, a gdy bawią się np. w berka, osiągam ten sam efekt, z tym że dzieciaki nie patrzą na to jak na ćwiczenie, które ma poprawić kondycję. Dzięki różnym grom można też w prosty sposób nauczyć je wygrywać i przegrywać.
Na początku nie mogę katować małych zawodników samą techniką – zajęcia, byłyby dla nich nudne. Dlatego dla maluchów jest jej zaledwie kilkanaście minut.
Kiedy wprowadzasz więcej techniki?
W drugim roku treningu. Wówczas też dochodzi praca w parach, a dzieci muszą już mieć ochraniacze. Natomiast nadal nie mogę wygłaszać wykładów o pozycji walki, bo do dzieciaków to nie trafia.
A co trafia?
Gdy wykonują ćwiczenia techniczne w formie zabawy np. w tory. Polega to na tym, że jedna osoba wytycza tory z makaronów z gąbki, a druga musi się zgodnie z tym torem poruszać. To pozwala na utrzymanie prawidłowej odległości między stopami w pozycji walki, ale nie jest nudnym ćwiczeniem technicznym. Również przy zabawach można wprowadzać elementy techniki. Przykładowo przy grze w berka można odczarować kolegę wykonując poprawnie dwa kopnięcia.