Poza tym nie tak łatwo upolować jakieś ciążowe ubranie, które nie byłby jednocześnie namiotem i w którym nie wyglądałabym jak Pavarotti. Chodzę więc smętnie wzdłuż wystaw sklepowych i z żalem patrzę, jaką to kolejną wspaniałą okazję na przecenie przepuściłam.

Reklama

Czasem jednak scenariusz zakupowy kończy się happy endem. Ostatnio z zakupów w supermarkecie wróciłam, triumfalnie wymachując czerwoną bluzeczką o rozmiar większą, niż zwykle noszę. Brzuch się jeszcze mieści. Jednak moją najcenniejszą zdobyczą jest sukienka (nie ciążowa, bo nadal mieszczę się w rozmiar M), którą mam nadzieję nosić także po urodzeniu malucha.

Muszę też się pochwalić coraz bogatszym życiem wewnętrznym. Mój lokator na wiele sobie pozwala. Nie zważając na ciszę nocną, potrafi mnie obudzić kopniakiem o czwartej nad ranem. Tak często się w tym brzuchu przemieszcza, że trudno ustalić, jak jest teraz ułożony. Raz kopie po żebrach, innym razem dostaję po nerkach. Jednym słowem żadnego szacunku dla matki. Ale kiedy mąż przykłada rękę do brzucha, żeby sprawdzić, co tam u małego słychać, przyczaja się i ani jednego kopniaczka, chociaż jeszcze przed minutą szalał.