ZDRADA. Nie lubimy tego słowa. Wiemy, że zdrada boli, że można ją wybaczyć. Znamy pary, które mimo zdrady są razem, ale - szczególnie biorąc ślub - nie dopuszczamy myśli, że kiedyś będziemy musieli mówić o zdradzie w kontekście swojego związku. Niestety… Bez względu na to, kim jesteśmy i kogo, i jak kochamy, zdarza się, że zostajemy zdradzeni lub sami zdradzamy. Czy to wystarczający powód do rozstania? O tym, czy warto za wszelką cenę ratować związek, gdy do małżeńskiego łoża wkrada się zdrada, mówi psycholog Piotr Mosak.
Marta Jarosz: Jak wygląda „w praktyce” wpływ zdrady na związek? Ile par, które dotyka ten problem, rozstaje się, a ile próbuje przezwyciężyć to, co je spotkało?
Piotr Mosak: Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, bo ludzie, którzy kończą związek po tym, jak jedno z partnerów zdradziło, zwykle nie pojawiają się u psychologa. Z różnych powodów nie podejmują walki. Uznają to wydarzenie za decydujące i już. Ja mam kontakt tylko z tymi, którzy starają się uratować wystawioną na ciężką próbę relację. Mogę powiedzieć, że nie jest ich mało, ale warto podkreślić, że każdy przypadek jest indywidualny, a zdrada zdradzie nierówna…
Ogólnie rzecz biorąc: zgadza się Pan z twierdzeniem, że zdrada nie jest wystarczającym powodem do rozstania?
Nie. Nie zgadzam się, szczególnie gdy mamy do czynienia z przypadkiem notorycznie romansującej osoby, która przejawia pewne cechy osobowości psychopatycznej i są raczej małe szanse, że się zmieni. Co innego, gdy ta zdrada, o której mowa, to była jednorazowa, do bólu głupia przygoda, której sprawca szczerze żałuje. Wtedy, jeśli skrzywdzona strona jest w stanie udźwignąć to, co ją spotkało, jeśli chce wybaczyć i, przede wszystkim, jeśli między tymi dwojgiem jest prawdziwe uczucie, warto podjąć próbę uzdrowienia związku.
Pańskim zdaniem tę krzywdę, którą wyrządza zdrada, można zapomnieć?
Nic takiego nie powiedziałem! Przeciwnie: uważam, że tego nie powinno się zapomnieć. Warto pamiętać, że coś takiego się wydarzyło. Warto uświadomić sobie, co do tego doprowadziło i w przyszłości – dzięki tej pamięci właśnie – unikać podobnych niebezpieczeństw. Pamiętanie sprawia, że szybciej reagujemy na ewentualne sygnały o tym, że coś się psuje, że coś warto podreperować "na szybko".
A co z powszechnie panującym przekonaniem, że ktoś, kto raz zdradził, ma do tego skłonność i jest wielce prawdopodobne, że na jednym razie nie skończy? Czy z taką wiadomością można naprawić związek i dalej szczęśliwie żyć?
To tak nie działa. Zasada jest inna. Człowiekowi, któremu przydarzył się skok w bok, będzie łatwiej zrobić to ponownie, ale tylko jeśli świadomie podejmie taką decyzję. Inaczej mówiąc: drugi raz nie będzie przypadkiem, bo już się wie, jak to smakuje, czym może się skończyć, jakie pociąga za sobą konsekwencje. Jeśli więc po tym, jak ona lub on pierwszy raz idą do łóżka z kimś innym – np. pod wpływem alkoholu, ale także w wyniku wyjątkowego spiętrzenia się jakichś emocji w stałym związku – uświadamiają sobie, co wystawili na próbę i jak wiele stracili, bo naprawdę kochają tego, z kim żyją na co dzień, może się okazać, że to w jakimś sensie "dobrze zrobi" ich związkowi. Że ten, kto popełnił błąd, będzie się od tej chwili o wiele bardziej starał się o partnera, wynagradzał krzywdę, którą wyrządził. Że nauczony doświadczeniem doceni to, co ma. Jeśli tak właśnie będzie, a zdradzona strona poradzi sobie z tragedią, która ją dotknęła – niewątpliwie w każdym przypadku zdrada jest tragedią szczególnie dla osoby zdradzonej – ich związek naprawdę może jeszcze być udany.
A co z "seryjnymi zdrajcami"? Oni też mogą się nawrócić?
Wspomniałem już, że wielu ludzi notorycznie zdradzających stałych partnerów, ma pewne cechy osobowości psychopatycznych. Większość z nich to nie tylko osoby uzależnione od seksu, ale także jednostki, które do spełnienia potrzebują poczucia dominacji nad partnerem. Tacy faceci najczęściej ubezwłasnowolniają nie tylko żony, ale i kochanki. Niemalże więżą je. I jedne, i drugie żyją w złotych klatkach – mężczyzna je utrzymuje, ale w zamian za to oczekuje stuprocentowego posłuszeństwa, rodzenia dzieci i oczekiwania na jego pojawienie się – u kochanki, w opłacanym przez niego mieszkaniu, dajmy na to 3 razy w tygodniu na 3 godziny; w domu, w którym żyje z żoną, częściej, ale na jego warunkach. Ona ma się cieszyć z tego, co ma, i nie wtrącać się w jego życie. Ci ludzie nie zmieniają się tak po prostu. Oni nie żałują tego, jak żyją. Nie widzą problemu, więc jak można liczyć na to, że będą chcieli coś naprawić?
Jak to możliwe, że znajduje się ktoś kto, kto w ogóle chce z nimi żyć, kto chce być ich partnerem?!
To proste: z panicznego lęku przed samotnością, który jest chorobą naszych czasów, jesteśmy w stanie zgodzić się naprawdę na wiele, byle tylko z kimś być. A kiedy już wejdziemy w taką relację – psychopaci, o których mowa, to mistrzowie manipulacji wmawiający partnerom, że są beznadziejni, niesamodzielni i że nikt inny ich nie zechce – jesteśmy tak osaczeni, że bez profesjonalnej pomocy najprawdopodobniej nie uda nam się z tego wyjść.
Patrząc na to z drugiej strony, nie mogę nie zapytać, po co właściwie tym psychopatom żona w domu?! Jeśli notorycznie ją zdradzają, jeśli jej nie szanują, jeśli w bliskości z nią nie odnajdują szczęścia?
Bo takie jest życie… Bo jesteśmy tak mocno osadzeni we wzorcach dyktowanych przez społeczeństwo. Bo trzeba mieć żonę i koniec, a że ma się ją tylko po to, żeby "wisiała na gwoździu nad kominkiem", to już inna sprawa. Co ważne: sprawa prywatna, o której nikt z zewnątrz nie musi mieć pojęcia i bardzo często nie ma – nawet najbliższa rodzina i przyjaciele. Facet w towarzystwie czule przytula żonę, śmieje z jej żartów i wygląda na dumnego z tego, że z nią jest, a kiedy wracają do domu, robi z niej szmatę. To jest prawdziwy koszmar, bo tym kobietom – jeśli w ogóle się na to zdecydują – trudno jest przekonać otoczenie o tym, że ich problemy są prawdziwe. No bo niby jak to może być, że zaradny, zamożny, wykształcony mąż i ojciec rodziny w domu staje się tyranem, a w dodatku zdradza?!
Wydaje mi się, że kwestię "nawrócenia notorycznych zdrajców" mamy załatwioną… Wróćmy jeszcze na chwilę do słów arcybiskupa, który wprawdzie nie powiedział tego wprost, ale zasugerował, że winą za zdradę nie można zawsze obarczać tylko jednej strony, że zdradzony w jakimś sensie też odpowiedzialny za to, co zadziało się w związku. Co Pan na to?
W przypadku tych wiecznie zdradzających nie ma mowy o takiej zależności. Tu jest jasne, kto krzywdzi, a kto jest krzywdzony. Jeśli natomiast chodzi o "przypadkowe zdrady", można tak spojrzeć na ich przyczyny, ale ja nie byłbym tak kategoryczny w sądach. Zamiast mówić o współodpowiedzialności zdradzonego, wolałbym raczej powiedzieć, że powodem większości problemów, które ludzie przeżywają dziś w związkach, jest to, że ze sobą nie rozmawiają. Nie ustalają reguł, według których ma funkcjonować ich relacja.
Kiedy powinni je zdefiniować?
Jak najwcześniej! Żeby uniknąć sytuacji, w których idą razem na pierwsze wesele do znajomych - jako małżeństwo - i zabawa wygląda tak, że on po trzech godzinach znakomitej zabawy ze wszystkimi, tylko nie z żoną, znajduje ją zapłakaną w toalecie i pyta, co się stało, a ona mówi, że przecież powinni bawić się razem, a on zniknął. Jego zdziwienie i niezrozumienie sięga zenitu, bo przecież on myślał, że tworzą otwarty nowoczesny związek i każdy ma prawo bawić się tak, jak lubi, a ona nigdy mu nie powiedziała, co jest dla niej ważne i jak sobie wyobraża właśnie takie wspólne wyjścia…
Naprawdę trzeba precyzować takie niuanse?
To nie są niuanse. Żeby z kimś żyć, trzeba wiedzieć, jakie są jego potrzeby – te większe i te mniejsze. Zmorą naszych czasów jest decydowanie się na stałe związki w przekonaniu, że codzienność będzie wyglądała tak jak okres szaleńczego zakochania. Spotkali się, wspaniale im się ze sobą bzykało i postanawiają, że tak będzie zawsze, a że trzeba się wpasować w obowiązujący schemat, biorą ślub, rodzą się dzieci. Logistyka zajmuje im kupę czasu, w dodatku a to trzeba jechać na grilla do rodziców, a to spotkać się ze znajomymi. Nikt nikogo nie pyta, czego mu brakuje, o czym marzy, czego się pragnie na tych kolejnych etapach życia. Nie ma rozmowy, zrozumienia, wspólnego dążenia do zaspokojenia potrzeb emocjonalnych. Stąd do zdrady wiedzie naprawdę krótka droga. Wystarczy spotkać kogoś, kto akurat zechce wysłuchać żalów, które się ma. Zaczyna się wydawać, że to takie głębokie, takie idealne, że ten ktoś zjawił się w tym momencie właśnie po to, żeby zrozumieć, żeby być blisko i… już.
Czy zdrada to tylko seks, czy może też mieć inne oblicze?
Oczywiście, że nie tylko. Żeby zdradzić stałego partnera, nie potrzeba się przespać z kimś innym. Co więcej: powiedziałbym nawet, że zdrada emocjonalna może niejednokrotnie mieć poważniejsze konsekwencje dla związku, niż ten obrzydliwie żałosny seks - np. po pijaku na wyjeździe służbowym, z koleżanką, która od dawna była chętna - po którym sprawca sam na siebie nie może patrzeć i dziwi się, że zrobił coś takiego, bo naprawdę kocha osobę, z którą żyje. W takim przypadku raczej nie ma mowy o bliskości z człowiekiem, z którym idzie się do łóżka. Sytuacja naprawdę jest bardziej dramatyczna, gdy kochanka "służy tylko do rozmowy", ale to z nią, a nie z oficjalną partnerką woli się spędzać czas i rozmawiać o wszystkim, o czym do tej pory nie miało się okazji w związku.
Pańskim zdaniem ludzie dzielą się na takich, którzy są zdolni do wybaczenia zdrady i takich, którym nigdy by się to nie udało?
Zdecydowanie tak. Są tacy ludzie, którzy nie umieją pogodzić się ze zdradą partnera, bo nie pozwala im na to ich system wartości, a konkretnie coś, co w psychologii nazywamy poziomem przekonań. Te osoby nie byłby w zgodzie z samymi sobą, gdyby pozwoliły sobie na życie z kimś, kto zbezcześcił ich system wartości, nadużył zaufania, zbrukał zasady. Jeśli w ich związkach doszłoby do zdrady - nawet tej przypadkowej, jednorazowej - raczej nie dałoby się nic odbudować.
Myśli Pan, że życie z partnerem, który zdradził, to rodzaj heroizmu?
O heroizmie można mówić wtedy, gdy zdradzona strona związku daje partnerowi szansę i podejmuję próbę walki o związek. Zgoda na bycie upodlonym przez notorycznie zdradzającego partnera nie ma z heroizmem nic wspólnego. Niesie tylko niepotrzebne cierpienie.
I nie ma żadnego wyższego celu, w imię którego można byłoby się na nie zdecydować?
Kościół przekonuje, że cierpienie jest wręcz nieodzownym elementem życia, ale ja nie znajduję psychologicznego uzasadnienia dla tego rodzaju samobiczowania się. W terapiach par, które prowadzę, na szczycie hierarchii wartości zawsze stawiam "my". Tylko wtedy jest o co walczyć. Nałogowy seksoholik z tuzinami romansów na koncie i zniewoloną żoną u boku koncentruje się tylko na "ja". Egocentryzm uniemożliwia mu myślenie w kategoriach "my". Dlaczego ktoś miałby w imię jego "ja" decydować się na cierpienie?
Myśli Pan, że oni sami nie cierpią, że realizacja w nieskończoność hedonistycznego modelu życia i nieliczenie się z uczuciami innych ludzi może być niewyczerpanym źródłem szczęścia?
Jeśli ma się zaburzoną osobowość, to tak, a jeśli po zdradzie przychodzi refleksja, to sprawca cierpi. Czasami postronni obserwatorzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo. Sam nawet zalecam niektórym pacjentom swoiste "skazanie się na cierpienie": jeśli przychodzi do mnie para, która chce popracować nad związkiem, bo zaczynają czuć, że dzieje się coś złego, i w czasie terapii on tylko mnie wyjawia, że rok temu przespał się z koleżanką i że bardzo chce o tym powiedzieć partnerce, żeby wreszcie poczuć, że jest fair, żeby zacząć wszystko z czystym kontem, to odradzam mu to. Wiem, że wielu psychologów może mnie za to potępić, ale tak właśnie robię! Bo niby dlaczego on ma obarczyć ją swoim problemem? Pozbyć się poczucia winy, żeby jej zafundować piekło?! Zrobił źle, zrozumiał błąd – to jego problem. Jego "osobisty krzyż", którego w tym momencie nie ma już prawa przerzucać na cudze ramiona. Co innego, jeśli para trafia do mnie ze zdradą już ujawnioną – wtedy oczywiście dyskusja o niej to podstawa.
Ma Pan jakąś receptę na udany związek?
Tak. Jej autorem jest wyklęty przez kościół jezuita Anthony De Mello. W "Przebudzeniu" napisał on, że kluczem do szczęścia w związku nie jest przekonanie "nie mogę bez ciebie żyć" – jeśli tak mówimy o partnerze, to znaczy, że jesteśmy od niego uzależnieni. Zdrowy, dojrzały związek jest natomiast wtedy, gdy umiemy powiedzieć "umiem być szczęśliwy bez ciebie, ale każdego dnia wybieram właśnie ciebie, bo z tobą jest jeszcze lepiej". Jeśli decyzja o byciu z partnerem jest wyborem, to mamy mniejszą pokusę do zdrady.
Dziękuję za rozmowę.