Wyobraźmy sobie scenę: około setka dorosłych ludzi. W głębi sali z mikrofonem w ręku siedzi długowłosi, siwy mężczyzna. Zachęca, by wszyscy się ze sobą zapoznali. “Podjedź do kogoś, powiedz mu jedną szczere pierwszą rzecz, którą o nim pomyślałeś. Ale najpierw wszyscy się rozbierzcie”- cytuje w swoim artykule w magazynie "Times" Christa D’Souza.
Oto “najbardziej radykalne warsztaty psychologiczne na świecie”. Trwają 10 dni, prowadzi je guru Paul Lowe. To nie jest miejsce dla nieśmiałych ani emerytów. Tutaj prawi się komplementy w stylu: “Gdy patrzę na ciebie, swędzi mnie wagina”, omawia bardzo osobiste sprawy w bardzo ciasnych kręgach nagich osób, bierze udział w sesjach masażu erotycznego. No i oczywiście można poszerzać swoje doznania erotyczne z wieloma partnerami. Jednocześnie. Bo według Lowe’a monogamia to “niedorzeczna, nienaturalna konwencja społeczna, która blokuje duchowe oświecenie”.
Okazuje się, że takie hippisowskie klimaty znów są bardzo w modzie. Przytulanie się do drzew, terapia poprzez grę na bębnach, odkrywanie w sobie Wojownika. W Stanach, Londynie, Berlinie Paryżu jak grzyby po deszczu wyrastają sekty organizujące warsztaty motywacyjne, grupy terapeutyczne, na których można wylądować agresję walać kijem bejsbolowym w poduszki. A podobno tyle ludzi na świecie przeczytało "Możliwość wyspy” Michela Houellebecqa…
Lowe twierdzi - ciekawe, czy czytał streszczenie Freuda, czy sam na to wpadł - że większość naszych neuroz wiąże się z seksualnością. Dopóki się z nią nie pogodzimy, nie znikną. A dopiero wtedy można rozwijać się duchowo. Tylko co wynika z takiej erotycznej wolności? Jak pokazuje dokument, który o grupach Lowe’a nakręciła 47-letnia Jamie Morgan, kolejne neurozy.
Bo większość bohaterów, których na te specyficzne zajęcia terapeutyczne przyciągnęła niechęć do monogamii i potrzeba duchowego rozwoju, tak naprawdę ma problem z "dzieleniem” się sobą i swoim partnerem. No może z wyjątkiem typowych samców alfa, którzy po prostu lubią rozwiązłe życie. Najgorsze jednak jest to, że ich stałe partnerki godzą się na "otwarte” związki, by nie stracić ukochanych i rodziny, a tak naprawdę cierpią. Bo czy naprawdę można wytłumaczyć chwilowe zauroczenie atrakcyjną i wyzwoloną dwudziestolatką "potrzebą duchowego rozwoju”?