Amerykański system randkowania szczegółowo opisała w weekendowym wydaniu "Dziennika" Magda Miecznicka. Opisała z podziwem, tłumacząc, że mądrym i praktycznym Amerykanom, jako chyba jedynym na świecie, udało się znaleźć sposób, by miłość raniła jak najmniej. Bo skoro zasady gry są od początku jasne, sposoby postępowania zawczasu ustalone i zaakceptowane, to nikt nie może potem narzekać, że został oszukany. Wiadomo, kto i za kogo oraz kiedy płaci, a także czy już nadszedł czas na pierwszy seks. Po prostu uczciwa dwustronna umowa - konkluduje Miecznicka, która spędziła trochę czasu na amerykańskim uniwersytecie i tam wnikliwie obserwowała erotyczne rytuały młodych Amerykanów. Te obserwacje zaowocowały nieskrywanym zachwytem dla amerykańskiego "systemu regulacji miłości" - jak zatytułowała swój artykuł.
Ja też spędziłam trochę czasu na amerykańskim uniwersytecie. Też mieszkałam w akademiku, więc siłą rzeczy widziałam uczuciowe zawirowania kolegów. Moje wnioski są jednak całkiem różne od tych, jakie wyciągnęła Magda. Ja na amerykańskim kampusie widziałam straszliwie cierpiących młodych ludzi, którzy nie rozumieli, dlaczego miłość ich rani, skoro zastosowali wszystkie przewidziane w randkowym kodeksie zasady. Pamiętam moją współlokatorkę, czarnowłosą i skośnooką Katie, która poszła jak Pan Bóg przykazał do łóżka na trzeciej randce, a potem zalewała się łzami, bo on zaczął jej unikać. "Co zrobiłam źle? Przecież spotkaliśmy się wcześniej dwa razy, on zawsze płacił za moją kolację i chciał się znowu umawiać. Co było nie tak?" - zadręczała się tygodniami Katie.
Inna koleżanka, niezwykle bystra okularnica Anne, pewnego dnia zwierzyła mi się, że ona i jej chłopak Peter uznali, że nie mogą "zawiązywać sobie świata". Będą więc nadal parą, ale każde z nich ma prawo nawiązywać nowe znajomości. Ta sama niezwykle bystra Anne zażyła całą buteleczkę silnie uspokajającego nambutalu, kiedy na dyskotece zobaczyła swojego chłopaka całującego się z inną. A gdy wróciła po tygodniu ze szpitala przeraźliwie blada i wychudzona, zwierzyła mi się, że marzy o tylko tym, by zrobić Peterowi koszmarną awanturę. Ale nie może, bo przecież znała reguły gry.
W moim akademiku mieszkał też śliczny Jerry, marzyciel z długimi do ramion włosami, który w soboty nie szedł z innymi do klubu, tylko budował domy dla ubogich w ramach akcji Habitat for Humanity. Jerry zaimponował mi niezmiernie, gdy straszliwie nim zauroczonej Charlene zaproponował, by wstrzymali się z seksem, bo on chce mieć pewność, że to prawdziwa miłość. Chodził z nią na długie nocne spacery, zwierzał się z pragnienia ulepszania świata i namiętnie całował. Ale któregoś dnia Charlene weszła bez pukania do jego pokoju i zastała swojego marzyciela w łóżku z Ruby. Nie, nie byli nadzy, Jerry twardo się przecież trzymał zasady, że nie ma seksu bez miłości. "To były takie zwykłe pieszczoty, a poza tym mówiłem ci, że nie jestem jeszcze gotowy" - tłumaczył szlochającej dziewczynie. Ona nie protestowała, wiedząc, że Jerry ma rację. Czy cierpiała przez to mniej? Nie wiem, bo przestałam ją widywać. Ktoś potem powiedział, że do końca semestru niemal nie wychodziła ze swojego pokoju, a egzaminy zdała tylko cudem.
Bo moi amerykańscy koledzy nie byli wcale tacy praktyczni i chłodni jak mogłoby się z zewnątrz wydawać. Im też dwa dni, jakie zgodnie z niepisanym kodeksem musiały minąć od pierwszego spotkania do pierwszego telefonu, dłużyły się niepomiernie. A gdy telefonu trzeciego i czwartego dnia nie było, wcale nie przestawali czekać. Patrząc na nich, przypominałam sobie zawsze moją niezwykle romantyczną krakowską przyjaciółkę, która - czekając na telefon od mężczyzny, w którym się właśnie zadurzyła - potrafiła całymi tygodniami niemal nie wychodzić z domu. Podobieństwo było wręcz uderzające.
Być może Amerykanie rzeczywiście są nieco bardziej racjonalni i opanowani, ale wcale nie stawali się przez to mniej podatni na ból i rozczarowanie. A na dodatek zawsze miałam nieodparte wrażenie, że ci uporządkowani młodzi ludzie marzyli o tym, by choć raz w życiu zakochać się bez pamięci. Zapomnieć o sztywnym randkowym ceremoniale, o koniecznej na pierwszym spotkaniu sukni z jedwabiu oraz ciemnym garniturze i po prostu pójść nad rzekę, by tam się kochać już teraz, natychmiast.
Nie mogli tego zrobić spętani tak chętnie przywoływanym przez Magdę protestanckim poczuciem porządku. Ale to bynajmniej nie z powodu religii narzucali sobie sztywne reguły. Dobrze wytłumaczył mi to kiedyś znajomy pastor: "Wszyscy ci młodzi ludzie zamiast bezmyślnie powtarzać na niedzielnych nabożeństwach wersety pierwszego listu do Koryntian, (te same, które zdaniem Magdy Miecznickiej nijak nie przystają do rzeczywistości), powinni wreszcie w nie uwierzyć. Bo gdyby naprawdę wierzyli, że "miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, miłość nie zazdrości (...), wszystko znosi, wszystkiemu wierzy i wszystko przetrzyma", to nie potrzebowaliby żadnych reguł ani kodeksów. I nie próbowaliby tak desperacko uchronić się przed cierpieniem. Wiedzieliby po prostu, że jest ono nieodłączną częścią miłości.