Marta Jarosz: Czy Pani ma w ogóle wolny czas?
Katarzyna Skrzynecka: Na szczęście mam – dlatego że nauczyłam się o niego walczyć i uświadomiłam sobie, jak jest ważny. Myślę, że większość ludzi aktywnych zawodowo ma w swoim życiorysie taki dłuższy lub krótszy moment zachłyśnięcia się pracą. Kończymy szkołę, zdobywamy pierwszy kontrakt i jesteśmy z tego tak dumni, że niemal w stu procentach koncentrujemy się na tylko na tym. Oczywiście nie ma w tym nic złego, jeśli jednocześnie udaje nam się realizować to, na co za parę lat może być za późno. Gorzej, jeśli ugrzęźniemy w tym tak głęboko, że nagle okaże się, że nie mamy przyjaciół, rodziny, że nie zdążyłyśmy urodzić dzieci. Dziś to naprawdę nie jest rzadkie zjawisko.
Miała Pani taki czas w swoim życiu?
Tak. Pierwszy angaż w teatrze, pierwsze role – wtedy naprawdę mocno koncentrowałam się na pracy, ale również z taką myślą, żeby zapracować na taki status, który pozwoli mi nieco spauzować, nie musieć brać wszystkiego, co się nadarza, ale wybierać, mieć więcej swobody. Na szczęście dość szybko rozumiałam, że wprawdzie posiadanie telefonu komórkowego niesamowicie ułatwia funkcjonowanie w zawodzie i daje nowe możliwości, ale żeby normalnie żyć, ten telefon trzeba czasami wyłączyć i nie przejmować się tym, że w tym czasie może akurat dzwonić ktoś ważny, z propozycją nie do odrzucenia.
Potrafi to Pani zrobić ot, tak?
Tak, już potrafię. I nawet potrafię odmówić zrobienia czegoś, co akurat kłóci się z moimi prywatnymi planami, choć jest naprawdę atrakcyjne. Kiedyś wydawało mi się, że jeśli powiem NIE komukolwiek, kto proponuje mi jakikolwiek angaż, to będę spalona, że powiedzą „o, taka młoda, a fochy robi i wybrzydza”, ale w sumie trochę tak jest, że na początku kariery rzadziej można odmawiać i trzeba się z tym pogodzić. Dziś, kiedy wielu rzeczy się nauczyłam, zdobyłam doświadczenie, wszystkim radzę, żeby znajdowali czas dla siebie bez względu na pracę. Im wcześniej uświadomimy sobie, że mamy prawo do życia rodzinnego i nikt nie powinien się na nas za to obrażać albo, co gorsza, rezygnować ze współpracy, tym lepiej dla nas samych.
Naprawdę myśli Pani, że młodzi ludzi pracujący na przykład w korporacjach mogą sobie pozwolić na taką asertywność i powiedzmy, nie uruchamiać komputera w weekend, jeśli w firmie – nazwijmy to ładnie – dobrze widziane jest bycie elastycznym i w pełni dyspozycyjnym…?
Myślę, że skończył się już czas, kiedy można wymagać od pracownika czegoś takiego. Owszem, tuż po pojawieniu się telefonów komórkowych zdarzało się negatywne reakcje ich na nieodbieranie, ale dziś większość ludzi rozumie już, że żeby odpocząć, trzeba odłożyć komputer i wyciszyć telefon, że urlop ze słuchawką bluetooth w uchu to żaden odpoczynek. Myślę, że w tej kwestii wiele zmieniło się na lepsze i bardzo się z tego cieszę.
Jak Pani odpoczywa?
Przede wszystkim staram się przełączyć z trybu pracy na tryb odpoczywania, czyli po prostu nie myśleć o pracy. Wielu ludzi ma z tym problem. Niby wyjeżdżają, niby oddają się przyjemnościom, a tak naprawdę w głowie cały czas siedzi im codzienność. Taki odpoczynek jest bezsensowny. Jeśli chodzi o techniczną stronę organizacji wypoczynku, to my z mężem mamy taki zwyczaj, że w czasie wakacji odrywamy się od pracy kilka razy, dzięki czemu mamy poczucie, że więcej wypoczywamy, że urlop trwał dłużej, bo był i na początku lata, i w środku, i na końcu. Te dwa, trzy tygodniowe wypady – wrześniowy tradycyjnie już do Grecji – są naszym zdaniem dużo lepsze niż jeden długi wyjazd, który kiedy kończy się, oznacza jakby koniec lata.
Myśli Pani, że będąc gwiazdą, ma się więcej czy mniej okazji do odpoczywania niż przeciętny Kowalski?
To nie zależy od zawodu, w jakim pracujemy, bo zawsze znajdzie się w otoczeniu ktoś, kto powie „teraz nie jest dobry czas na odpoczynek”. To indywidualna sprawa i umiejętność każdego z nas: umieć tak zorganizować swój czas, żeby ten raz, dwa razy w roku móc powiedzieć ludziom, z którymi się pracuje „przez najbliższy tydzień mnie nie ma, jestem tylko dla rodziny”. Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej – ot, cała filozofia.
Kiedy zbliża się czas Pani odpoczynku, bardziej potrzebuje Pani relaksu psychicznego, czy fizycznego? Jest coś takiego, od czego szczególnie chce Pani odpocząć, wyjeżdżając na urlop?
Hmmm, chyba bardziej od myślenia od pracy, bycia cały czas zaangażowaną i dyspozycyjną. Jeśli chodzi o odpoczynek dla ciała, to nie umiem odpoczywać biernie, bo na co dzień muszę być bardzo sprawna i dbam o to. Nie wyobrażam sobie urlopu spędzonego na kocu na plaży. U nas zawsze są rowery albo jakieś inne sprzęty. Kochamy aktywności związane z wodą. Ogólnie lubimy się ruszać, choć oczywiście nie pogardzę jakimś cudownym rytuałem relaksacyjnym w dobrym SPA (śmiech), ale kiedy już mu się oddaję, to nie tylko po to, by ciało poczuło się dobrze. Masowana, kremowana i „traktowana wspaniałą aromaterapią” całkiem świadomie pozwalam odpocząć głowie.
Czy są takie rzeczy w Pani życiu – życiu gwiazdy, które chciałaby Pani z niego usunąć, aby móc lepiej lub częściej odpoczywać albo nawet mniej się męczyć na co dzień?
Kiedyś zdecydowanie bardziej przejmowałam się tym, jak wyglądam. Wydawało mi się, że skoro wykonuję taki a nie inny zawód, to zawsze powinnam być gotowa na to, że ktoś zrobi mi zdjęcie. Ba!, te myśli „przelewałam” nawet na męża, któremu mówiłam – oczywiście trochę żartobliwie – „załóż mniej wymięty dres, kiedy idziesz po te bułki do sklepu, bo jak ci zrobią fotkę, to będą sobie tobą wszystkie artykuły podcierać, że facet Skrzyneckiej w zmiętym dresie chadza”. Teraz, na szczęście, myślę zupełnie odwrotnie. Wcale nie muszę mieć cały czas perfekcyjnego makijażu, doczepionych rzęs i misternie ułożonych włosów. Dziwnie bym się czuła, gdybym tak wyglądała, idąc po córkę do przedszkola, czy na spacer z psem. Dbam o to, żeby ubrania, które zakładam, były świeże i czyste, więc nie można mnie nazwać flejtuchem, ale mam prawo nie wyglądać cały czas jak gotowa do sesji zdjęciowej. Myślę, że teraz dużo bardziej niż „bycie pod obstrzałem mediów” męczy mnie coś, co w sumie sama nakręcam, a mianowicie chęć zrobienia tak wielu rzeczy, że kiedy machina aktywności rusza, muszę wykreślać z ambitnego planu dnia kolejne pozycje, bo inaczej nie dałabym rady. Niby mam to wszystko rozpisane, niby wiem, że teraz mam pojechać tu, tu, tu, a nagle myślę sobie, Boże, a dlaczego nie wolno mi napić się w spokoju kubka kawy z mlekiem?! Potrzebuję usiąść w ogródku na 15 minut i pobyć sama ze sobą. Trudno, spóźnię się…
Naprawdę to męczy bardziej, niż fakt, że jeśli tylko zrobi Pani coś atrakcyjnego dla szeroko rozumianej publiczności, to media na pewno podejmą ten temat i będzie Pani na językach wszystkich?
Myślę, że popularność, jaką teraz mam, jest idealna, bo z jednej dla mnie absolutnie wystarczająca, a z drugiej taka, że nie prowokuje do nieustannego śledzenia mnie. Ja nigdy nie miałam ambicji, żeby być numerem w jednej w absolutnie pierwszej lidze krajowej, europejskiej czy światowej tym bardziej (śmiech). Nie marzyłam o byciu na pierwszych stronach gazet każdego dnia. Nie chciałam, żeby moje życie artystyczne było życiem medialnym, jakoś tam wykreowanym. Nie chciałabym tak żyć. Bardzo się cieszę, gdy to, co robię, jest doceniane w środowisku i przez publiczność, gdy ludzie na ulicy rozpoznają mnie i dają dowody sympatii. To mi wystarcza. Popularność, którą mam, jest w zdrowej dawce – tak bym to nazwała. To, że nie biega za mną na każdym kroku rozszalały tłum, który uniemożliwia normalne funkcjonowanie, to powód do radości.
Ale za to zdarza się Pani dość często bycie ofiarą hejtu… Szczególnie w kontekście wyglądu, stylu ubierania. Przejmuje się Pani tym?
To się przytrafia większości ludzi, którzy pracują w zawodach artystycznych i medialnych. Mnie osobiście to śmieszy, bo o ile rozumiem, że odbiorcy mediów oczekują doniesień na temat kreacji i stylu znanych ludzi i całkiem normalne jest, że poświęca się nawet wiele uwagi kreacjom, w których gwiazdy występują przy jakichś szczególnie ważnych okazjach, o tyle zupełnie nie dociera do mnie, że to, w co człowiek jest ubrany, determinuje jego wartość. To jest dla mnie patologia. Kiedy czytam artykuł w Internecie, w którym autorka lub autor odsądził mnie od czci i wiary jako kobietę, bo – uwielbiam to stwierdzenie – popełniłam masakrę modową, zakładając buty z czubkiem modnym w poprzednim, a nie aktualnym sezonie, ogarnia mnie niepohamowany śmiech.
Umie się Pani do tego zdystansować?
Ależ oczywiście. Myślę, że wszyscy rozsądni ludzie będą mieli zdrowe podejście do tego tematu, a do tego, że teraz mamy wysyp samozwańczych krytyków i znawców mody, trzeba się po prostu przyzwyczaić. Dziś każdy może być blogerem i komentatorem modowym, a że zwykle są to bardzo młodzi ludzie, którzy nie mają żadnego wykształcenia kierunkowego i nie uszyli nawet pół spódnicy, to skupiają się głównie na krytykowaniu. Dosłownie zakochałam się w materiale Filipa Chajzera, który jakiś czas temu obnażył prawdziwe oblicze polskich blogerów modowych, pytając uczestników tygodnia mody w Łodzi o duet projektantów Schleswig-Holstein. Ludzie z taką wiedzą mają być naszymi guru w kwestiach mody…?
A kto dla Pani jest autorytetem, jeśli chodzi o wiedzę na temat stylu, dobrego wyglądu? Ktoś konkretny odpowiada za Pani kreacje?
Nie mam stylisty. Za to, jak wyglądam w programach, odpowiadają ludzie odpowiedzialni za te kwestie przy poszczególnych produkcjach. Są jednak tacy ludzie, z których krytyką zawsze bym się liczyła i jeśli miałabym zapytać o to, co do czego pasuje, czy dobrze w tym wyglądam, to byliby to właśnie oni.
Kto to taki?
Teresa Rosati – mój absolutny autorytet w kwestii dobrego stylu, Dorota Williams, Jola Czaja, Krzysztof Łoszewski. Ci ludzie naprawdę znają się na modzie i, co najważniejsze, z ich ust nie usłyszymy, ani spod ich piór nie wyjdą złośliwe komentarze pod czymkolwiek adresem. Ja w każdym razie nigdy ich nie usłyszałam. To są ludzie z prawdziwą klasą, a ci, którzy ujadają i plują, to zwykle nieznający się na rzeczy ludzikowie siejący hejt. Zupełnie nie warto się nimi przejmować.
Czy chciałaby Pani wyglądać inaczej?
Lubię i akceptuję siebie na każdym etapie życia i jeszcze nic nie zrobiłam sobie w twarz (śmiech). Nic nie wstrzykiwałam, nie podciągałam, nie wygładzałam. Funduję sobie jedynie zabiegi odżywcze, które w przypadku dojrzałej kobiety uważam za jak najbardziej uzasadnione. Szczególnie, jeśli „twarz jest narzędziem pracy” i zależy nam na tym, aby jak najdłużej wyglądała świeżo. Tak długo, jak moja twarz będzie jako tako trzymała formę, na pewno nic z nią nie zrobię, ale nie jestem absolutną przeciwniczką odmładzania. Najważniejsze to, jak we wszystkim, zachować zdrowy rozsadek i umiar. Choćby po to, żeby później ludzie nie mogli mówić – to już się niestety zdarza – że kilka znanych pań korzysta z usług tego samego lekarza medycyny estetycznej, bo wyglądają jak klony. Tego bym nigdy nie chciała. Wolę wyglądać stosownie do wieku, niż zrobić z siebie ostrzykniętą lalę.
Czuje Pani presję, że musi wyglądać jakoś…, dobrze, bo Mąż wygląda TAK…?
Nie nazwałabym tego presją, ale tak! Uważam, że każda kobieta powinna dbać o to, by wyglądać świeżo i dobrze przede wszystkim dla swojego męża. Zapominanie o tym po ślubie to poważny błąd. Nie można myśleć, że teraz kiedy ja jestem jego, a on mój, o nic nie musimy dbać. Przeciwnie!
Mąż funduje Pani fitness terror?
Nie, absolutnie nie! On ma bardzo zdrowe podejście do swojej pracy i tylko tak to traktuje. Owszem, jesteśmy razem aktywni, ale on niczego na mnie nie wymusza. Zresztą sama wiem, że odkąd mam córkę, jest mnie około 10 kilogramów więcej, niż wcześniej i jeśli chciałabym się ich pozbyć, to powinnam zabrać się do pracy. Na szczęście mam na tyle zdyscyplinowane ciało, żeby jeśli tylko wrócę do tak regularnych ćwiczeń jak kiedyś, przysłowiowy rozmiar 36 znowu będzie mój. To się kiedyś stanie, a na razie poświęcam się innym rzeczom i nie martwię tym, że po porodzie rozrosłam się przede wszystkim w okolicach klatki piersiowej. Cóż, genów się nie oszuka! Moja mama miała piękny obfity biust i odziedziczyłam to po niej. Większości kobiet po ciąży biust wraca do dawnych rozmiarów. Mój nie wrócił, ale na szczęście mąż nie narzeka z tego powodu (śmiech). Mówi, że jeśli już gdzieś ma mi przybywać ciała, to dobrze, że akurat tutaj. Nie martwię się więc za bardzo tym, że po prostu jestem biuściatą babką, ale wiem, że te nadprogramowe 10 kilogramów zrzucę i będę się wtedy czuła jeszcze lepiej.
Dziękuję za rozmowę.