Kiedy 11-letni Kuba powiedział Ewie po zajęciach karate: Mamo, to był mój najlepszy trening, była niezwykle dumna. Niemal unosiła się nad ziemią. Bo przecież tyle go namawiała, sporo zainwestowała, podporządkowała plan dnia, więc wreszcie przyszły efekty. Ale coś ją tknęło. Zapytała: Dlaczego był najlepszy?. Bo połowę przesiedziałem na ławce za złe zachowanie - odpowiedział syn. Wtedy ostatecznie uznała, że się pomyliła. I że z projektu karate jednak nic nie wyjdzie. A przecież mogła wpaść na to dużo wcześniej. Gdyby tylko bardziej słuchała syna, mniej siebie.
Projekt to słowo-klucz, które tysiące z nas słyszą dzisiaj w swoim korpoświecie. W przestrzeni, którą oswoiliśmy i która wydaje nam się dobra. O ile jednak wśród dorosłych ten wytrych może robić karierę, o tyle przeszczepianie go na grunt relacji rodzic – dziecko, z czym coraz częściej mamy do czynienia, jest zjawiskiem, mówiąc eufemistycznie, niewskazanym.
Psychoanalitycy mogliby zapewne znaleźć setki przyczyn, dla których ten stan rzeczy ma miejsce. Wszystkie niestety dotyczyłyby zakamuflowanych, często ukrytych tak głęboko, że nigdy nie odkrywalnych, problemów w głowach rodziców – głównie 30- i 40-latków, najbardziej narażonych na projektowe pomieszanie zmysłów. Oni w dużej mierze są już pokoleniem straconym. Pełni obaw, frustracji i kompleksów, zestresowani, walczący z rzeczywistością, nigdy do końca nieusatysfakcjonowani. Gorsze jest jednak to, co szykują milionom swoich dzieci, młodym Polakom, którzy za 20–30 lat będą kierować naszym krajem. A właściwie zarządzać „projektem Polska”, bo do tego ich dzisiaj popychamy. Na naszą wspólną zgubę.
Reklama