Co czuje facet gdy ...

…rodzi mu się dziecko

Byłem przy narodzinach obu moich córek. Takich emocji nie przeżyłem nigdy wcześniej. Po raz pierwszy w życiu płakałem ze wzruszenia i szczęścia.

Bardzo chciałabym, żebyś był ze mną przy porodzie - powiedziała cichutko moja żona, a ja zamarłem z przerażenia. Jeszcze wtedy, ponad cztery lata temu, kiedy była w ciąży z naszą pierwszą córeczką, wydawało mi się, że obecność przy porodzie to dla faceta akt niezwykłej odwagi. „Na co ja się jej przydam?” - myślałem z rozpaczą. Narobię kłopotów. Zemdleję. Lekarze zamiast zajmować się Agnieszką, będą mnie cucić. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze mdlałem na widok krwi. Wystarczyła kropelka na palcu, a ja osuwałem się na ziemię blady jak ściana. Biłem się z myślami kilka miesięcy, aż w końcu, tuż przed porodem, zadecydowałem - idę! Jak zostawić Agnieszkę samą w takim momencie! Przecież na świat przyjdzie moje dziecko. Zostanę ojcem…



Poród zaczął się w nocy. Przyjechaliśmy do szpitala, rozpakowałem torbę z rzeczami żony i moje obawy prysnęły jak bańka mydlana. Wszystko działo się tak szybko. Emocje niewiarygodne. Nawet mi przez myśl nie przeszło zastanawiać się nad własnymi uczuciami. Myślałem tylko o jednym - w jaki sposób pomóc Agnieszce, co zrobić, żeby mniej cierpiała. Zabierałem ją na spacery po korytarzu. W ruchu mniej odczuwała skurcze. Potem zanurzała się w wannie. Ja latałem ze szmatą, ścierałem w łazience wodę. Położna dbała, żebym ciągle był zajęty. Wysyłała mnie po gaziki, wodę, strzykawki, cokolwiek. Byłem jej za to wdzięczny. Kiedy Agnieszka nie mogła już wytrzymać z bólu, powiedziała, że chce znieczulenie zewnątrzoponowe. Przestraszyłem się. Moja mama pracuje w szpitalu, tyle się nasłuchałem, czym grozi najmniejszy błąd podczas wkłucia. Kiedy igła kilka milimetrów się ześlizgnie… To przecież zastrzyk w kręgosłup! Chyba po raz pierwszy w życiu panicznie zacząłem bać się o moją żonę. Próbowałem ją okłamywać – że jest już za późno, że się nie da… Chyba mi uwierzyła, bo przestała wspominać o znieczuleniu. Nigdy nie zapomnę ostatniego etapu porodu. Siedziałem przy łóżku. Twarz miałem tuż nad głową mojej żony. Pochylałem się i szeptałem jej do ucha: „Teraz oddech, teraz przemy”. Przekazywałem polecenia położnej, której nagle kompletnie przestała słuchać. Potem sam „parłem”, głośno oddychałem, krzyczałem.

Chyba byłem mocno zaangażowany, bo następnego dnia rano nie mogłem się ruszać. Bolały mnie mięśnie brzucha, całe ciało. W pewnej chwili, podczas naszej akcji porodowej, położna zawołała mnie, żebym zobaczył wyłaniającą się właśnie główkę mojej córeczki. To był najbardziej fantystyczny moment w moim życiu! Zobaczyłem łysą główkę z kilkoma czarnymi włoskami i nie mogłem powstrzymać się od płaczu. Łzy jak grochy ciekły mi po policzkach. Dziecko, umazane jeszcze w wodach płodowych, położna położyła na brzuchu Agnieszki. Dostałem do ręki nożyczki. „Teraz tatuś przetnie pępowinę” - powiedziała. Nożyczki ciążyły mi, jakby były z ołowiu. Przeciąć tę ostatnią nić, która łączy dziecko z matką? Taka ingerencja w naturę? Ręka mi drżała. Podchodziłem do cięcia dwa razy. Położna się śmiała, że to wróży dwójkę dzieci. „Niedługo znowu się spotkamy” – żartowała. Kiedy naszą córeczkę już zważono i zmierzono, kiedy dowiedziałem się, że jest silna, zdrowa, że dostała 10 punktów w skali Apgar, nagle całe napięcie, w jakim trwałem od wielu godzin, opadło. Poczułem się jak przekłuty balonik, z którego nagle uszło powietrze. Pierwsza myśl – papieros! Choć przez całą noc nawet nie przyszło mi do głowy, żeby po niego sięgnąć. Wyszedłem przed szpital. Świtało, po ulicach zaczynały jeździć samochody.

Wyjąłem komórkę i zacząłem wydzwaniać do wszystkich znajomych, żeby powiedzieć, że mam córkę. Nawet do głowy mi nie przyszło, że mój brat odpoczywający na urlopie w Chorwacji może jeszcze spać. „Jestem ojcem!” - darłem się wszystkim do słuchawki, a duma mnie rozpierała. Zawsze powtarzam swoim kumplom, że poród jest czymś, co każdy facet po prostu powinien przeżyć Śmiać mi się zachciało, bo tak stojąc na tej pustej ulicy, nagle zdałem sobie sprawę, że nie zrobiłem jeszcze ani jednego zdjęcia. Jestem fotografem. Przydźwigałem do szpitala tonę sprzętu. Filmy do sztucznego światła, zestaw obiektywów. Miałem ambitny plan, żeby cały czas w trakcie porodu robić zdjęcia. I co? Nawet nie wyjąłem aparatu. Kompletnie o nim zapomniałem… Wróciłem do sali, żeby choć teraz, już po wszystkim, cyknąć jedną zwykłą fotkę, którą będę mógł pokazywać później mojej córeczce i jej mamie. Pępowinowa wróżba spełniła się. Spotkaliśmy się w szpitalu z tą samą położną jeszcze raz. Dziesięć miesięcy temu urodziła się moja druga córeczka. Tym razem żona nie musiała mnie nawet pytać, czy chciałbym być przy porodzie. To było oczywiste! Zawsze powtarzam wszystkim kumplom, że poród to coś, co każdy facet powinien przeżyć. Drugi raz był znacznie prostszy. Rano przedzierałem się przez zakorkowane miasto. Wiktoria pojawiła się na świecie błyskawicznie. Usłyszałem jej pierwszy krzyk, nim położna zdążyła się przebrać w fartuch… A w radiu właśnie nadawano hejnał z wieży mariackiej - najpiękniejszą melodię tego dnia…

…się rozwodzi

Kiedy żona wniosła pozew o rozwód, mój świat legł w gruzach. W ciągu kilku miesięcy straciłem to, co w życiu było dla mnie najważniejsze – rodzinę, syna. Krzysztof Smoliński (30)

Zawsze miałem w życiu jedno marzenie - rodzinę, taką prawdziwą, z dzieckiem, żoną, domem z ogrodem, w którym można usiąść wieczorem i popatrzeć na rozgwieżdżone niebo. I to marzenie zaczęło się spełniać bardzo szybko. Tak szybko, że aż czasem nie wierzyłem własnemu szczęściu. Kiedy miałem 23 lata, poznałem kobietę - wspaniałą, dojrzałą, pięć lat starszą ode mnie. Pobraliśmy się, zaczęliśmy budowę domu w pięknej podwarszawskiej miejscowości. Tuż obok las. Śpiew ptaków o poranku. Własnoręcznie malowałem ściany, tynkowałem, sadziłem drzewa w ogródku. Kiedy skończyłem 25 lat, dom był już gotowy. Dwa lata później zostałem ojcem. Moja żona po urlopie macierzyńskim wróciła do pracy. Spędzała w niej cały dzień, od ósmej rano do dziewiątej wieczorem. Główna księgowa w zachodniej firmie. Zarobki dwa, trzy razy większe od moich. W biurze rachunkowym, które prowadzę, zarabiałem średnio jakieś trzy, cztery tysiące, ale za to miałem dużo więcej wolnego czasu niż ona.

To ja zajmowałem się dzieckiem. Uczyłem synka chodzić między klombami w naszym ogródku, brałem go z sobą do klientów i urzędów skarbowych. Śmiałem się, że moje znaki firmowe to fotelik dziecinny na tylnym siedzeniu i paczka pampersów. Cieszyłem się, że mogę być z Michasiem. Przy mnie wymówił pierwsze w życiu słowa: „O, norek”. To było w parku, gdy zobaczył jamnika. W książeczce, którą czytałem mu dzień wcześniej, jamnik polował na lisy, wchodząc do nor. Kiedy zdawałem żonie relację ze spacerów, płakała do słuchawki. Było jej żal, że omijają ją najważniejsze chwile w życiu naszego dziecka. Było jej żal, że nie potrafiła zrezygnować z pracy. „To ty powinieneś zarabiać więcej niż ja” – powtarzała mi stale. Chciałem sprostać jej wymaganiom. Za wszelką cenę. Nagle okazja! Wyjazd do Australii. Przyjaciele załatwili mi roczne studia i pracę. Czułem, że po powrocie byłbym w Polsce ustawiony. Zapaliłem się do tego pomysłu. Moja żona przyklasnęła. Ale w miarę jak wyjazd stawał się coraz bardziej realny, jej entuzjazm gasł. Może przestraszyła się, że zostanie sama, z domem, z dzieckiem wyłącznie na swojej głowie? Dzisiaj tak myślę. Ale wtedy nie mogłem tego zrozumieć. Skończyły się marzenia o Australii. Poczułem się oszukany. Kłótnie. Coraz więcej cichych dni. Milczenie. W końcu totalny kryzys. Po kilku miesiącach pojawił się ktoś trzeci.

Nagle okazało się, że jest już za późno, nie tylko na mój wyjazd, ale i na to, żeby uratować małżeństwo. Do sądu wpłynął pozew o rozwód. Szok, rozpacz. Cały świat, który mozolnie budowałem sobie przez lata, runął w jednej chwili. Nie wiedziałem, jak dalej żyć. Bywały takie dni, że nie miałem siły zwlec się z łóżka. Pracowałem, opiekowałem się synkiem, bo ciągle mieszkaliśmy razem. Chcieliśmy oszczędzić dziecko, dbaliśmy, żeby się nie zorientowało, co dzieje się między mamą i tatą. Codziennie, gdy budziłem się rano, w głowie dudniła mi jedna myśl: „Dlaczego mam stracić mojego syna? Przecież żaden sąd nie przyzna facetowi opieki nad dzieckiem. Dlaczego mam się z nim widywać tylko raz, dwa w tygodniu… Wtedy, kiedy będę miał zgodę żony albo jakiejś urzędniczki? Mam nie kłaść go spać, nie czytać mu książeczek. Przecież ostatnie lata tylko jemu poświęciłem…”. A potem pojawiała się myśl jeszcze gorsza, jeszcze straszniejsza: „A jeśli moja żona jeszcze raz wyjdzie za mąż? Moim synkiem będzie się zajmował inny mężczyzna! To nie do zniesienia…”. Mam zostać sam? Złapałem dodatkowe zajęcie, za grosze, byleby mieć jak najmniej czasu na rozmyślania Dom, który przez lata budowałem, który był moją dumą, stał się nagle obcy i zimny. Jeszcze tam mieszkam, ale szukam mieszkania. Na pozór żyję jeszcze jak dawniej. Biuro rachunkowe, urzędy skarbowe. Praca. Michaś. Jak najwięcej pracy, żeby jak najmniej myśleć. Ciągle analizowałem lata, które minęły. Dlaczego tak się stało? Gdzie popełniłem błąd? W życiu przecież nigdy nie jest tak, że wina leży po jednej stronie… Co nas zgubiło? Pomysł wyjazdu? A może pogoń mojej żony za pieniędzmi? Myślałem, że oszaleję… Kiedy synek poszedł do przedszkola, złapałem jeszcze jedno, dodatkowe zajęcie. Zwyczajną pracę, za grosze, byleby coś robić i mieć jak najmniej czasu na rozmyślania. Zatrudniłem się u jednego z moich klientów, który prowadzi restaurację. Ruch, nowi ludzie. Poczułem się potrzebny. Powoli dochodzę do siebie, w przyszłym roku chciałbym zacząć nowe studia. Urządzić się jakoś. Życie płynie dalej, a ja muszę zadbać wreszcie o siebie…

…kończy 40 lat

Swoje czterdzieste urodziny przechodziłem ciężko. Depresja, bilans całego życia. W końcu postanowienie – od dziś żyję inaczej!
Marek Laskowski (46)

Czterdziestka! To wiek dla każdego faceta dość szczególny. Nie da się ukryć, że człowiek przekracza jakąś magiczną granicę. Niby nic się nie zmienia, a jednak… Na przekór temu, że to powód do radości kiepski, urodziny wyprawiłem huczne. Za to następnego dnia wpadłem w straszny dołek. To był jeden z najgorszych dni w moim życiu. Snułem się jak cień. „Czas spoważnieć, przestać żyć jak dwudziestolatek” - mówiłem sobie po cichu. „W końcu masz na plecach cztery krzyżyki”. Co się wtedy zmienia? Człowiek zaczyna bardziej szanować życie, wyraźniej słyszy tykanie zegara. Chcąc nie chcąc, robi bilans zysków i strat. Generalnie rachunek wyszedł mi na plus. Żona od dwudziestu lat ta sama, dwójka fajnych dorastających dzieci. A jednak gdzieś było jakieś poczucie niespełnienia…

Latami moją pasją była muzyka. Była ze mną zawsze. Sprzedawałem koszule, jeździłem po całym kraju samochodem, a ona była obok, rozbrzmiewała w kabinie. Zarabiałem po to, żeby mieć pieniądze na koncerty jazzowe. Noce przegadane z żoną, podczas których analizowaliśmy brzmienia poszczególnych instrumentów… Coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że czas w końcu połączyć pasję z zarabianiem pieniędzy. Dokładnie w wieku czterdziestu dwóch lat dojrzałem w końcu do tego, żeby zrobić przełomowy krok w życiu. Porzuciłem sprzedawanie koszul i otworzyłem swój klub muzyczny. W dodatku elitarne dźwięki jazzu zamieniłem na muzykę heavymetalową. Tego kroku nawet moja żona zrozumieć nie mogła…

Z tym pomysłem trafiłem w dziesiątkę. Klub Progresja na warszawskim Bemowie stał się miejscem znanym. Zapraszam nowe zespoły, które świetnie grają. Sprowadzam też gwiazdy muzyki metalowej. Odbywa się kilka koncertów w tygodniu. Kiedyś policzyłem dokładnie, że w ciągu półtora roku sprowadziłem 150 zespołów. Tłumy młodych ludzi, którzy mają dość popowej sieczki nadawanej ciągle w radiu, przyjeżdżają tutaj z całej Warszawy. Założyłem też stronę w internecie. Czterdziestoletni faceci często zmieniają kobiety. Ja zmieniłem pracę. Więcej, styl życia. Czuję się wreszcie wolny i spełniony! Zostałem menadżerem branży muzycznej. Wieczorami stoję za barem w moim klubie. Chyba tylko wtedy odczuwam drobne minusy dojrzałego wieku, zmęczenie. Tłum dwudziestolatków z piórami do pasa. Gadać mogę z nimi o wszystkim, ale jako menadżer muszę się trochę uwiarygodnić. Od dwóch lat zapuszczam włosy, ale one nie rosną tak szybko jak kiedyś. Sięgają zaledwie do ramion. Ani centymetra więcej. Do czytania wypadałoby wkładać już okulary. Ale tłukę je stale, bo nie mogę się do nich przyzwyczaić. W klubie tłumy ślicznych młodych dziewczyn. Zawsze byłem czuły na wdzięki płci przeciwnej, a tu trzeba się pilnować. Jak zagalopuję się w żartach za daleko, od razu słyszę: „Nie szalej, dziadku, przecież jesteś w wieku mojego starego”.

oprac. na podst. "Olivii"