Marta Jarosz: Gdzie i kiedy nauczyła się Pani harmonijnego współżycia z naturą? Tę świadomość wpojono Pani już w domu, czy przyszła później?
Martyna Wojciechowska: Wychowałam się w domu pełnym szacunku do ludzi, wszelkich istot żywych, do przyrody, ale w czasach mojego dzieciństwa nie mówiło się dużo o ekologii. W latach 70. i 80. uwaga Polaków skupiała się raczej na tym, jak przeżyć do pierwszego, ale kiedy dorastałam, zaczęłam spędzać dużo czasu na łonie natury i zrozumiałam, że nie jestem istotą miejską, że najlepiej czuję się w górach. Uwielbiam przestrzeń, wiatr, bliskość przyrody. To wtedy zaczęłam rozumieć, że te zasoby trzeba chronić, żeby starczyło ich dla wszystkich. Moja świadomość ekologiczna rodziła się przez lata. Ogromny w wpływ na jej rozwój miało na pewno to, że 10 lat pracowałam na stanowisku redaktor naczelnej „National Geographic”. Wtedy naprawdę zgłębiłam ten temat i zaczęłam rozumieć mechanizmy, którymi… no właśnie… Chciałam powiedzieć „rządzi się natura”, ale to zupełnie nie tak działa…
Jak to nie? Przecież zawsze mówimy o prawach natury…
Gdyby przyjąć za prawdziwe to stwierdzenie, trzeba by uznać, że Natura robi z nami co chce, a jest zupełnie odwrotnie. To my tak naprawdę rządzimy się w naturze, choć ona od czasu do czasu próbuje nam przypomnieć, że jesteśmy częścią systemu i ponieważ, my ją źle traktujemy, coraz częściej doświadczamy zupełnie nieprzewidywalnych zjawisk przyrodniczych. Wystarczy przytoczyć przykład masowego wyrębu lasów. Te działania skutkują zmianami klimatu nad całymi kontynentami. Za rzadko sobie to uświadamiamy. Zadziwia mnie ta nonszalancja w traktowaniu natury, bo naprawdę nie mamy innego domu. Być może w przyszłości faktycznie zostanie opracowana koncepcja kolonizacji Marsa, ale osobiście nie sądzę, żebym dożyła takiej przeprowadzki, więc to, że jestem po stronie natury, to działanie o długofalowych skutkach - z myślą o sobie samej i dla dobra mojej córki.
Czy podróżując po świecie, zdobywa Pani doświadczenia, które każą myśleć, że Polacy są bardziej po stronie natury, niż mieszkańcy innych zakątków, czy wręcz przeciwnie?
Uważam, że jesteśmy mniej po stronie natury. Oczywiście nie mogę odnosić się do krajów rozwijających się, które zmagają się z poważnymi problemami dnia codziennego, jak również z wyzyskiem ze strony wielkich mocarstw biznesowych. W takiej Afryce choćby naprawdę trudno mówić o ochronie przyrody – realnie.
Od kogo w takim razie jesteśmy gorsi?
Od przeciętnej europejskiej. Świadomość ekologiczna na Starym Kontynencie jest ogólnie dużo wyższa, niż w Polsce. Wynika to pewnie z tego, że wciąż jesteśmy na etapie gonienia za statusem ekonomicznym, a jeszcze nie mamy tego etapu głębokiej refleksji nad światem, w którym żyjemy. Mam wrażenie, że wciąż jesteśmy zachłyśnięci tym naszym komercyjnym rozwojem. Ekologia – wbrew pozorom – to nie jest popularny temat.
Naprawdę? Mam wrażenie, że dość sporo się o tym mówi…
Owszem, ale w bardzo wąskim gronie ludzi, bo ekologia jest dziś całkiem droga. Wystarczy spojrzeć choćby na ceny ekologicznej żywności – ona jest dużo droższa od innych produktów. W ogólnym rozrachunku szeroko pojęte ekologiczne życie na pewno nie jest więc popularne.
Można więc powiedzieć, że świadomość ekologiczna jest wprost proporcjonalna do zasobności portfela?
Tak! A ja bym chciała, żebyśmy doszli do takiej sytuacji, w której to, że chłop w naturalny sposób uprawia rośliny w swoim gospodarstwie, będzie czymś oczywistym i normalnym, a nie tak jak dziś – luksusem.
Kobiety chętniej, czy mniej chętnie niż mężczyźni zmieniają nawyki w zakresie zachowań proekologicznych?
Jestem przekonana, że kobiety są bardziej chętne do zmiany nawyków wszelkich. To wynika z naszej otwartości na zmiany i umiejętności adaptacji do wymogów otoczenia, ale także z odpowiedzialności za dzieci – szczególnie ich żywienie. Nie chciałabym generalizować, ale w większości to mamy odpowiadają za to, jak dzieci się odżywiają. Co więcej: to nie chodzi tylko o to, co mówimy i serwujemy dzieciakom, ale o to, jaki dajemy im przykład.
Jak Pani obywa bez wody na krańcach świata, do których podróżuje?
To jest trudne doświadczenie. Jak trudne, to uświadamiamy sobie dopiero wtedy, gdy wody zaczyna brakować. Dla wielu ludzi to nie jest oczywiste, że wchodzą do łazienki, odkręcają kurek i z kranu zaczyna lecieć woda. Ja faktycznie doświadczyłam wiele razy długich okresów bez wody i musiałam się nauczyć funkcjonować w takich warunkach. Umiem to znieść. Myślę jednak, że wielu ludziom byłoby bardzo trudno, a jeszcze trudniej będzie, gdy przyjdzie nam się zmierzyć z brakiem wody pitnej… To problem wielu zakątków globu. Oby Polska nie podzieliła tego losu.
Po powrocie do Polski z takiej podróży, w której doświadczała Pani braku wody, rozkoszuje się Pani nią? Na przykład w długiej kąpieli?
Kiedy wracam do domu, rozkoszuję się wieloma prostymi rzeczami. Czasami myślę, że wyjeżdżam właśnie po to, aby później je doceniać. Tak, kąpiel musi być. To przywilej. Tak jak jajko na miękko, świeże pieczywo i łóżko.
Ile szklanek wody dziennie Pani wypija?
Nie jestem w stanie policzyć, ale wodę mam przy sobie zawsze. Rozpoczynam dzień od szklanki wody – mam ją przy łóżku.
Popełnia Pani jakieś grzechy przeciw ekologicznemu stylowi życia?
Nie ma się co oszukiwać: używam choćby środków chemicznych, które są nieprzyjazne naturze, bo te bardziej przyjazne są trudno dostępne, a nie mam czasu na ich szukanie. W jednym temacie jednak na pewno nie grzeszę: w marnowaniu wody. Wyniosłam to z domu. Jeśli słyszę, że ktoś leje na próżno wodę, potrafię podejść do tego człowieka i zwrócić mu uwagę albo zakręcić kran.
Jak ludzie reagują na coś takiego?
Zawsze staram się, aby to moje zwrócenie uwagi było życzliwe. To nie jest wyrzut. Zależy mi po prostu na tym, żeby człowiek zyskał refleksję, której zwykle mu brakuje. Dotychczas reakcje na moje słowa były raczej pozytywne. Ludzie wyglądali bardziej na zawstydzonych, niż złych.
Uczy Pani córkę postaw proekologicznych?
Jak najbardziej. Mam na nią pełny wpływ w tym zakresie. Marysia ma 9 lat, ale podobnie jak ja nie marnuje wody. Dbamy też o to, by właściwie się odżywiała.
Nawiązując do kampanii, której jest Pani ambasadorką: czy w Polsce jest teraz sprzyjający moment – mam na myśli kontekst polityczny - do podejmowania działań na rzecz zwiększenia liczby drzew? Nie boi się Pani ewentualnych negatywnych konsekwencji firmowania swoją twarzą takiego przedsięwzięcia?
Ewentualnymi nieprzyjemnościami nigdy się nie przejmowałam, jeśli mam być szczera. A jeśli chodzi o samą akcję, to kiedy Żywiec Zdrój zapoczątkował ją 9 lat temu, nawet nie przypuszczaliśmy, że w tym roku trafimy na tak dobry moment dla tych działań. To właśnie dziś trzeba mówić głośno, że im więcej jest drzew, tym więcej jest wody w naturze. To jest bardzo proste równanie!
Jak Pani zareagowała, kiedy się dowiedziała o zmianach w prawie przyzwalających na niemal samowolne wycinanie drzew?
To budzi mój sprzeciw. Szczególnie, jeśli mówimy o wycince starych drzew, które potrzebowały tak wielu lat, aby urosnąć i ich wartość jest wprost nieoceniona. Ja wiele lat mieszkałam w Puszczy Kampinoskiej. Dopiero niedawno przeprowadziłam się na warszawski Żoliborz. Spacery po lesie z psami o świcie to były najszczęśliwsze chwile mojego życia, ale jednocześnie momenty, w których uświadamiałam sobie, jak bardzo ludzie nie szanują przyrody. Sterty śmieci wyrzucone na skraju lasu to bardzo smutny widok. To, że wielu ludzi w sposób niekontrolowany zarządza swoim otoczeniem, to powszechne zjawisko. Widzę wyraźną zależność między tą postawą a możliwościami działania, które daje wspomniana ustawa o wycince. Prawo to jedno, a działania ludzi – drugie. Jeśli ktoś tylko czekał na to, by móc wyciąć drzewa na swoim prywatnym terenie, to świadczy o tym, że mamy dużo do zrobienia nie tylko na poziomie legislacyjnym, ale i u podstaw. Ja zastanowiłabym się dziesięć razy, zanim wycięłabym jedno drzewo na swojej działce. Z tym większym smutkiem obserwuję wysyp nowych inwestycji mieszkaniowych na Żoliborzu. Znikają kolejne drzewa i ruszają budowy. Zalew betonu…
Boli to Panią?
Bardzo. Miałam przepiękne drzewa przed oknami i nic z nich nie zostało. W ciągu ostatniego roku na Żoliborzu zaszły pod tym względem bardzo duże zmiany – na niekorzyść oczywiście.
Jakie jest Pani ukochane miejsce na świecie, w którym są najpiękniejsze lasy?
Polska… Wiele miejsc, po których spodziewałam się, że zaskoczą mnie soczystą zielenią, już takie nie są. Indonezja, Malezja, Borneo to są tereny wycięte w pień! Wygolone, łyse, obsadzone palmą olejową. Przerażające! To samo w Amazonii czy Ameryce Południowej. Hektary wyniszczonych terenów zielonych. Dla mnie najpiękniejszym lasem jest las polski. Szczególnie Beskidy. Tam się czuję najszczęśliwsza. No i moja ukochana Puszcza Kampinoska – zupełnie inny świat kilka kilometrów od Warszawy.
Dziękuję za rozmowę.