Renata Kim: Co zrobić, żeby się nie rozwieść?
Ewa Woydyłło: Rozwodu można uniknąć. A rozstanie małżonków wskazuje jedynie, że wcześniej dokonaliśmy złego wyboru.

Co to znaczy?
W dawnych czasach istniała instytucja swatki, która dobierała ludzi w pary. To była bardzo doświadczona osoba, znała się na ludziach, znała rodziny i ich koligacje. Wiedziała, że jeśli kandydat na męża pochodzi z mieszczańskiej rodziny, to trzeba mu szukać panienki, która będzie reprezentować podobną klasę. Mezalianse zdarzały się naprawdę rzadko. Tymczasem teraz mamy masowe mezalianse, po prostu ich wysyp. Dziewczyny zwracają uwagę na to, jak kandydat na męża wygląda, jak tańczy salsę i czy wszyscy się za nim oglądają. To są dla nich najważniejsze kryteria wyboru partnera. I właśnie w tym leży problem.

A swatka by go rozwiązała?
Tak, bo młodzi ludzie niewiele wiedzą o życiu. Nie mają żadnego doświadczenia i ta cecha młodości nie zmienia się od wieków. Różnica polega na tym, że dawniej nie oddawano młodym prawa do decydowania o tak ważnej sprawie jak małżeństwo. To ojciec i matka planowali, za kogo wydadzą swoje dziecko, z jaką rodziną się połączą. Ta zasada obowiązywała nie tylko w warstwach szlacheckich i mieszczańskich, ale także wśród chłopów. Bo również ci prości i niewykształceni ludzie starannie dobierali małżonków dla dzieci, korzystając z całej swojej wiedzy o życiu i ze wszystkich doświadczeń. A w dzisiejszych czasach wszystko zepsuła wolność.

Jak to?
Ludzie dokonują indywidualnych wyborów już od bardzo wczesnego wieku. Teraz dziecko samo decyduje o wielu rzeczach, a rodzice praktycznie stracili nad nim władzę. I nie oznacza to bynajmniej, że ci mali ludzie są jacyś zwyrodniali i okropni. Nie! To świat pobiegł do przodu i nie da się tego pędu zatrzymać. A oni tylko korzystają z tej wolności w każdej sprawie, dotyczy to także ślubu.

Czyli mamy problem. Przecież nie jesteśmy w stanie zabronić dziecku ożenku z wybraną przez niego osobą. Nie możemy mu wybrać małżonka...
To jasne, że młody człowiek nie posłucha rodziców. A zresztą jak matka mogłaby córce wskazać kandydata na męża? Przecież nie zna nikogo w jej środowisku. Dawniej było inaczej, wszyscy żyli razem w jednej, niewielkiej społeczności. Teraz mieszkamy w wielkich miastach i nie rozpoznajemy nikogo na ulicy, a nawet na swoim osiedlu. Więc nie da się według dawnych kryteriów dobrać kandydata na małżonka. I bynajmniej nie o to chodzi!

Więc o co?
Trzeba uczyć dzieci życia - i to od najmłodszych lat. I nie zostawiać tego tylko w rękach rodziców, bo przecież oni sami popełniali i nadal popełniają błędy. Dobrze byłoby powierzyć tę "naukę życia" wykwalifikowanym psychologom. Bo oni rozumieją ludzi, wiedzą, jak im pomagać i czego ich uczyć. Więc gdybym mogła, to wprowadziłabym już na poziomie trzeciej klasy szkoły podstawowej przedmiot, którego wykładowcą byłby psycholog. Ale nie chodzi o to, by uczył dzieci, kto to był Freud czy Jung. Raczej powinien tłumaczyć, na czym polegają relacje między ludźmi, co oznacza słowo przyjaźń. A przede wszystkim powinien wyjaśniać dzieciom, jaki mają charakter. Bo dobrego partnera umie znaleźć tylko ten człowiek, który doskonale zna samego siebie.
A tajemnica udanego małżeństwa polega na tym, by wiedzieć, co nam w życiu będzie potrzebne. Młodzi ludzie nie są w stanie tego przewidzieć i dlatego wszystkie zawierane wcześnie małżeństwa obarczone są ryzykiem rozstania. Im starsze osoby łączą się ze sobą, tym większe mają szanse, że dobrze się dobiorą. Ja jestem doskonałym przykładem tej zasady - każde moje małżeństwo jest lepsze od poprzedniego.

Tak dużo było tych małżeństw?
Trzy. Pierwsze zawarłam na przysłowiowe pięć minut - miałam wtedy zaledwie 18 czy 19 lat i nie miałam pojęcia, czego będę chciała, gdy skończę 30 lat. W następnym związku też nie wiedziałam, jakie będą potrzeby mojego ówczesnego, wspaniałego zresztą męża, którego do dzisiaj bardzo lubię i z którym wychowuję córkę. Ale to nie zmienia faktu, że będąc jego żoną, nie przeczuwałam, w jakim kierunku on pójdzie i jak będzie się zmieniać. Skąd mogłam wiedzieć, że w pewnym momencie zechce postawić na karierę? Skąd mogłam wziąć całą tę wiedzę, którą dysponuję teraz? Podobnie było z drugim związkiem. A przecież nie posłuchałabym nikogo, kto radziłby mi poczekać ze ślubem aż do czterdziestki!

A czy z każdego nieudanego małżeństwa wyniosła pani jakąś wiedzę, która potem pomogła w kolejnym związku?
Z małżeństwem i rozwodem jest trochę tak jak z pływaniem żaglówką. Chcę dopłynąć do wyspy, ale po drodze dopada mnie sztorm, a potem wpadam na rafę, jeszcze później trzeba skręcić, żaglówka się wywraca i trzeba ją podnieść. I czy z tego można się czegoś nauczyć? Nie! Następnym razem wypłynę w rejs i znowu będzie szkwał, ale tym razem żagle będą zwinięte i nic się nie stanie. Ważne jest, by zawsze mieć przy sobie kogoś do pomocy. Dlatego ogromną rolę w życiu człowieka odgrywa jego otoczenie. Jeżeli uczymy nasze dzieci samotnego przesiadywania przed komputerem, to niestety uczymy je również, że świat jest nie dla nich, a one nie mają się na kim oprzeć. I choć na pierwszy rzut oka nie ma to żadnego związku z małżeństwem czy rozwodem, to jednak trzeba pamiętać, że do życia trzeba swoje dzieci dobrze przygotować. Jeśli chcemy jechać samochodem, idziemy na kurs prawa jazdy. A czy są jakieś kursy przygotowujące do małżeństwa? Nie! Więc jesteśmy skazani na nietrafione wybory, na rozczarowania i porażki.

Nie brzmi to optymistycznie...
Nie, ale takie przecież jest życie. I jedyne, co możemy zrobić, to przeżyć je jak najbardziej twórczo, jak najpełniej. I rozwód też może być pozytywnym przeżyciem.

No właśnie, w pani głosie wcale nie wyczuwam smutku z powodu przeżytych rozstań. A przecież dla większości ludzi rozwód to prawdziwa tragedia, niemal koniec świata...
Bo dla osoby rozwodzącej się, a zwłaszcza tej, która uważa się za skrzywdzoną, rozwód jest niezwykle trudną sytuacją. Jeśli ktoś jest bardzo religijny, to dla niego rozstanie z partnerem może oznaczać wręcz pójście do piekła! Taki człowiek wierzy, że nie będzie już mógł z nikim współżyć, bo to byłoby zwykłe cudzołóstwo. I dlatego, jak już mówiłam, od szkoły podstawowej powinno się uczyć dzieci współżycia społecznego. Taki przedmiot mógłby się nazywać "wychowanie w rodzinie" albo jeszcze lepiej "wychowanie do rodziny" - dzieci mogłyby się na nim dowiadywać wszystkiego, co jest potrzebne do życia.

Ale jak pani sobie wyobraża takie lekcje? Kto miałby je prowadzić? Szkolny pedagog, który mówi, że należy poczekać ze współżyciem aż do ślubu?
Odkąd pamiętam, w szkołach uczono ideologii, a nie życia. Kolejne władze, bez względu na epokę, realizują jedynie swoje cele polityczne. Narzucają młodym ludziom własne poglądy, zamiast uczyć ich, jak się rozwijać. A przecież to jest najważniejsze. Rozwój człowieka polega na przystosowaniu się do zmian, jakie zachodzą w nim samym i otaczającym go świecie. Małe dziecko można uczyć, jak żyć w klasie, w rodzinie i potem w społeczeństwie. Jak toczyć spory i jak je rozwiązywać. Kiedyś takie lekcje nie były potrzebne, bo ludzie byli częścią grupy, gdzie każdy kogoś wychowywał i sam był przez kogoś wychowywany. Jeszcze dwieście lat temu każdy miał w swoim najbliższym otoczeniu ze 30 osób, które czuły się upoważnione do zabierania głosu w jego osobistych sprawach, ale także do pomocy w trudnych sytuacjach.

Tak jest do tej pory m.in. w wielu społeczeństwach azjatyckich...
Tak, są jeszcze kultury, gdzie ludzie żyją w wielkich rodzinach, a rozwody wciąż należą do rzadkości. U nas jeszcze przed II wojną światową było podobnie - rozwód zdarzał się raz na tysiąc małżeństw. A teraz to już niemal zjawisko masowe.

I sądzi pani, że to ma związek z upadkiem rodziny wielopokoleniowej?
Oczywiście. Proszę spojrzeć na nasze domy: każdy stara się wygospodarować osobny pokój dla każdego dziecka. Chodzi oczywiście o poprawienie im warunków życia, ale przy okazji rodzina zaczyna się od siebie separować. A dziecko robi to, co chce. W ten sposób uczymy dzieci, jak żyć osobno, jak nie wchodzić w głębsze relacje. A one potem nie umieją rozmawiać, nie potrafią się zgodnie spierać ani tym bardziej rozwiązywać problemów. Bo tego wszystkiego trzeba się nauczyć. Jeśli przyswoimy wiedzę, jak rozmawiać z bratem, babcią i sąsiadką, to ta umiejętność ułatwi nam potem życie z własnym mężem.

Ale kto niby miałby tego uczyć?
W Ameryce jest przedmiot o nazwie "life skills", co oznacza naukę potrzebnych do życia umiejętności. To amerykańska odpowiedź na zmiany, jakie zaszły we współczesnej rodzinie. Nie powinniśmy ryzykować, że te małe, biedne i pogubione istotki narobią sobie potem strasznych problemów w życiu. Bo jeśli ktoś nie chce rozwodu, to musi się dobrze przygotować do małżeństwa.

A jak pani udało się wytrwać w małżeństwie? Pani mąż, Wiktor Osiatyński, nigdy nie ukrywał przecież, że miał poważny problem z alkoholem.
Wyszłam za niego dopiero, gdy przestał pić, więc nie zaznałam tego najtrudniejszego problemu. A co sprawiło, że przy nim wytrwałam? Same najwspanialsze rzeczy - przy nim czuję się, jakbym codziennie jadła tiramisu, a życie było nieustannym deserem. Oczywiście, musieliśmy się oboje tego nauczyć. Ale ja już nie byłam smarkulą, a on też już był dojrzały. Więc gdy pojawiał się problem, siadaliśmy i staraliśmy się go rozwiązać. Bo bardzo łatwo jest rozbić każdy związek, ale posklejać taki rozbity dzbanek już znacznie trudniej.
Umiejętności przetrwania w małżeństwie trzeba się uczyć tak jak obcego języka: jak człowiek ćwiczy, powtarza, uczy się gramatyki, reguł i słówek - to po pewnym czasie mówi płynnie. Jeśli po kłótni następuje zbliżenie, a nie oddalenie, to znaczy, że para będzie umiała się dogadać.