Marta Jarosz: Coraz więcej rodziców „włącza” dzieci w swoją aktywność od pierwszych chwil życia. Zabierają je do centrów handlowych, restauracji, kawiarni. Jaki wpływ, jeśli w ogóle, ma to na rozwój dziecka?
Agata Szymandera: Rzeczywiście, dziś coraz częściej już niemowlęta, a na pewno kilkulatki można spotkać w restauracjach, w galeriach handlowych czy na rożnego rodzaju spotkaniach towarzyskich ich rodziców. Nie wspominając już o tym, że coraz częściej również już trzy- czy czteromiesięczne maluchy zabierane są samolotem w daleką, wakacyjną podróż. Dzisiejszy model rodzicielstwa różni się znacząco od tego sprzed lat. Kiedyś dzieci „trzymało się” w domach, dopiero odchowane, nauczone grzecznych zachowań, przede wszystkim by dorosłym nie przeszkadzać, mogły wyjść do ludzi. Dziś świadomi rodzice pragną sami pokazać dzieciom świat. Mają poczucie, że każda chwila spędzona z dzieckiem jest bezcenna. Sami też nie chcą ograniczać swojego życia do czterech ścian i placu zabaw przed domem. Zabierają więc maluchy na zakupy, do fryzjera czy restauracji. Poza tym, by dzieci dobrze się rozwijały, muszą mieć kontakt ze światem i z innymi ludźmi, nie tylko z mamą, czy tatą. Wychowanie dziecka to kształtowanie jego osobowości, postaw emocjonalnych i systemu wartości. To także wyposażenie go w umiejętności współżycia społecznego i szeregu innych cech potrzebnych w prawidłowym funkcjonowaniu w społeczeństwie. Nie da się tego zrobić, siedząc ciągle w domu.
Czy ci, których oburza obecność maluchów w miejscach publicznych, mają jakieś niepodważalne racje?
Mam poczucie, że nie. Do momentu oczywiście, gdy „bezstresowo” wychowane dziecko nie robi komukolwiek krzywdy lub totalnie nie zakłóca przebiegu czyjegoś spotkania. Mnie osobiście kiedyś dużo bardziej w spędzaniu niedzielnego popołudnia w kawiarni przeszkadzał smród tlących się papierosów niż płacz czyjegokolwiek dziecka. Polacy jednak tę formę dyskomfortu jakoś lepiej tolerowali. Ludzie reagują bardzo różnie, niektórzy widząc, a przede wszystkim słysząc płaczące dziecko, demonstracyjnie potrafią zwrócić uwagę mamie, inni współczując, starają się je zabawić, odwrócić jego uwagę. Najzwyczajniej pomóc.
Jakich argumentów rodziców w tej kwestii nie da się podważyć?
Kiedyś mawiało się: „dzieci i ryby głosu nie mają”, dziecko to był obywatel drugiej kategorii. Dzisiejszy rodzic myśli już inaczej. Dziecko zasługuje na taki sam szacunek jak osoba dorosła. To mały człowiek, który dopiero uczy się swoich reakcji, poznaje własne emocje. Nie zawsze potrafi wyrazić je w odpowiedni sposób, a tłumienie ich, co podkreśla wielu psychologów, jest dla jego rozwoju bardzo niekorzystne. Dziecko to nie jest maszyna, którą możemy przed wyjściem z domu odpowiednio zaprogramować i już. To żywa istota, wrażliwa i pełna różnych emocji. Czy tylko dlatego powinniśmy dzieci izolować na kilka lat, że nie radzą sobie z własnymi emocjami? Ale jak je uczyć odpowiednich społecznych zachowań w odosobnieniu? Myślę, że więcej wyrozumiałości i po prostu ludzkiej serdeczności załatwiłoby tu sprawę.
Skąd się bierze niechęć do obecności małych dzieci w przestrzeni publicznej i kogo ta obecność zwykle oburza najmocniej?
Zmiany jakie zaszły w wychowaniu współczesnych dzieci często nie są do zaakceptowania, szczególnie przez osoby starsze. Kiedyś dzieci miały być grzeczne, nie przeszkadzać dorosłym, wiele miejsc było dla nich po prostu niedostępnych. Hasła „milcz, gdy dorośli rozmawiają” lub wspomniane już „dzieci i ryby głosu nie mają”, były hasłami przewodnimi niejednego rodzica. Ogólnie rzecz ujmując, dzieci wychowywało się bardziej surowo i na mniej im się pozwalało. Mniej tolerancyjni są też ci, którzy rodzicami nie są. Szybciej się irytują, niecierpliwią. Mają też często wrażenie, że to oni są tą poszkodowaną stroną, która przez hałaśliwe i wchodzące rodzicom na głowę dziecko, sama nie może w pełni skorzystać ze swoich przywilejów tej strefy. Zapewne mają też poczucie, że sami dziecko wychowaliby lepiej. Tymczasem wiadomym jest, że nie-rodzic, rodzica nie zrozumie. Ci, którzy sami dzieci mają, w takich sytuacjach są znacznie bardziej wyrozumiali.
Czy jest jakiś konkretny powód, który sprawia, że wielu ludzi tak mocno oburza widok kobiety karmiącej w centrum handlowym lub na ławce w parku?
Karmienie piersią w miejscu publicznym rzeczywiście wciąż budzi wiele skrajnych emocji. Jedni, na widok karmiącej mamy, syczą przez zęby: „bezwstydna”, inni uśmiechają się, a jeszcze inni uważają ten widok za najbardziej naturalny na świecie. Dziecko jest głodne, dziecko musi dostać jeść. Nasze społeczeństwo wciąż w jakimś sensie jest pruderyjne, a może nawet zakłamane. Naga pierś na plaży nie wzbudza takiej dezaprobaty jak ta matki karmiącej swoje dziecię. Dziwne. Jednocześnie nie można pominąć faktu, że nie każda kobieta sama czuje się komfortowo, karmiąc w miejscu publicznym. Dlatego cieszy fakt, że coraz częściej w wielu miejscach pojawiają się czy to pokoiki czy po prostu osłonięte punkty, w których karmiąca mama może poczuć się dużo bardziej komfortowo, jednocześnie nikogo innego nie narażając na oburzenie.
Stara prawda mówi, że wszystkiego trzeba się w życiu nauczyć. Czy są jakieś dowody na to, że dzieciaki od najmłodszych lat uczestniczące w „społecznej aktywności” rodziców, sprawniej dostosowują się do reguł społecznych?
Oczywiście, dzieci najlepiej i najszybciej uczą się poprzez obserwację, a następnie naśladowanie swoich opiekunów. Na moich warsztatach dla rodziców często powtarzam: Szczęśliwi rodzice wychowują szczęśliwe dzieci, Aktywni rodzice wychowują aktywne dziecko itd. Dziecko, które od najmłodszych lat towarzyszy rodzicom w wyprawie do muzeum, kina czy teatru, w późniejszym wieku dużo bardziej świadomie i naturalnie korzysta z tego rodzaju rozrywki kulturalnej. Dziecko, które chodzi z rodzicem do restauracji, szybciej nauczy się odpowiedniej etykiety, bo miejsce i sytuacja tej szczególnej nauce bardziej sprzyja, niż nawet niedzielny obiad w domu. Oczywiście, żeby rodzic chciał z dzieckiem z takich miejsc korzystać, musi mieć ku temu stworzone warunki. Sprzyjają temu np. kąciki zabaw organizowane w kawiarniach, specjalne foteliki dla dzieci, pokoiki do karmienia i przewijania niemowląt, itp. Przyznaję, mnie się marzy placyk zabaw przy którymś z klubów fitness, gdzie mogłabym zostawić dzieci, a sama godzinkę spędzić na siłowni. Ale o tym ktoś musi pomyśleć. Jeśli zarazimy dzieci już od najmłodszych lat odkrywaniem świata, pokażemy im, że siedzenie przed komputerem czy telewizorem to nie jedyna rozrywka, to zarazimy je swoimi pasjami i nauczymy odwagi w sięganiu po więcej. Rolą rodzica jest wpojenie dziecku pewnych nawyków tak, by sprawniej mogło ono w przyszłości z dobrodziejstw tego świata korzystać. Co rodzic zasieje, dziecko później zbierze. Inaczej: „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”.
Co sądzi Pani o miejscach i „formach” spędzania wolnego czasu przeznaczonych wyłącznie dla rodziców małych dzieci (seanse filmowe, popołudnia w kawiarniach, zajęcia aktywizujące fizycznie itp.)? Czy przypadkiem nie powodują one więcej złego niż dobrego? Mam na myśli „zamykanie” rodziców w pewnej enklawie, odcinanie ich od tych, którzy dzieci nie mają? Przecież w „prawdziwym” świecie wszyscy ludzie powinni umieć ze sobą współżyć…
Myślę, że każdy z nas lubi spotykać się z ludźmi, z którymi ma wspólne tematy, zainteresowania. W takich miejscach ludzie są przygotowani na to, że spotkają tam małe dzieci i nikt nie czuje się wówczas jak intruz, którego dziecko przeszkadza wszystkim w koło. Poza tym, rodzice uwielbiają rozmawiać o swoich dzieciach, chwalić się nimi. Niektórzy szukają też takich miejsc, by znaleźć wsparcie czy poruszyć tematy, które w jakiś sposób ich niepokoją. Wówczas wskazówki drugiego rodzica mogą okazać się bezcenne. To nie jest przecież tak, że przez kilka lat rodzic korzysta tylko i wyłącznie z takich miejsc, odizolowując siebie i dziecko od świata zewnętrznego. A spotkania w takim miejscu są cenne nie tylko dla rodziców, ale również dla dzieci, bo mogą one tam poznać rówieśników, innych niż kuzyni, sąsiedzi czy znajome przedszkolaki i doskonale nauczyć się reguł panujących w nowej grupie i wszelkich interakcji społecznych.
Na zakończenie zupełnie odwrotna historia. Moi znajomi zostali niedawno skarceni prze obcą kobietę za to, że spacerowali po Starówce z małym dzieckiem w wózku. Pani powiedziała im, że są nieodpowiedzialni, bo wstrząsy, których doświadcza maleństwo będąc wożonym po bruku, mogą spowodować mikrourazy mózgu… Czy dziecko to w naszej kulturze pewnego rodzaju „dobro wspólne”? Każdy może zwrócić rodzicom uwagę, że coś robią nie tak, poradzić, jak powinni postępować i ogólnie rzecz biorąc, ingerować w to, co dzieje się w kwestii wychowania poza domem, właśnie w tej przestrzeni publicznej?
Są trzy rodzaje sytuacji, na które warto zwrócić uwagę: kiedy dzieciom dzieje się krzywda, kiedy zachowanie dziecka zagraża bezpieczeństwu jego lub innych i kiedy widzimy ewentualne złe zachowanie. W pierwszej, uważam, że bezwzględnie powinniśmy zareagować. Skoro oczekujemy reakcji innych, gdy komuś dzieje się krzywda w przestrzeni publicznej, to tym bardziej dotyczy to krzywdzonego dziecka. Drugą sytuację również zaliczam do takich, gdyż brak naszej reakcji może skończyć się w najgorszym wypadku tragedią. W trzeciej, zalecałabym wyczucie i takt, gdyż nasza definicja dobrego wychowania może być totalnie inna od definicji drugiego rodzica. A sugerować rodzicowi, jakich manier ma uczyć swoje dziecko, moim zdaniem nie powinniśmy.
Dziękuję za rozmowę.
>>> ZOBACZ RÓWNIEŻ!