Teraz sobie siedzę, piję ciepłe kakao i zastanawiam się nad tym, jak kobieta potrafi być tak naiwna. Aż mi się chce śmiać z samej siebie. Byłam naiwna?? Nie... raczej zdesperowana. To musiała być ostra desperacja... Myśląc teraz o tym, co się zdarzyło jest mi samej siebie żal. Wiem jednak, że wiele kobiet ma podobne przeżycia - dlatego proszę: drogie Panie przejrzyjcie na oczy.

Moja historia, moja śmieszna historia, zaczęła się w wakacje przed ostatnią klasą w szkole średniej. Pamiętam wszystko dokładnie, jakby to było dzisiaj. A wszystko zaczęło się tak: o godz. 8 pobudka, bo jakiś "pajac: (jak go wtedy w duchu nazywałam) przesłał mi wiadomość. Nie mogłam się powstrzymać i napisałam iście niemiłego smsa, bo kto normalny budzi nieznaną osobę o tej porze? Jak każdy chciałam wiedzieć, kim jest i przede wszystkim skąd ma mój numer. Kręcił i kręcił, ale w końcu dowiedziałam się prawdy (chyba?), że spisał go z komórki kuzyna.

Zaczęło się smsowanie, dosyć zawzięte, że tak to określę. Pisaliśmy tak kilka miesięcy, aż wreszcie postanowiliśmy się spotkać - ja z delikatną nadzieją (delikatną? desperacką...), że to będzie ten jedyny. Spotkanie niczego sobie, mogło być lepiej, ale nie było najgorzej. Od tej pory często się spotykaliśmy, zostaliśmy parą.

Po pewnym czasie zaczął się kryzys, bo on okazał się chorobliwie zazdrosny. Początkowo mi to schlebiało, (przecież nic bardziej nie łechce próżności kobiety, niż zazdrość ukochanego), ale powoli zaczynało mnie to męczyć. Notorycznie sprawdzał mi komórkę. Jeśli zdarzyło sie, że któryś z kolegów napisał coś miłego, ten zaraz do takiego delikwenta dzwonił i robił mu awanturę. Dokładnie wypytywał, co robiłam w wolnym czasie, gdzie i z kim się spotkałam. Jego największym marzeniem było, żebym zamknęła się w samotni i nie miała z nikim kontaktu, tylko była cała jego.

Miarka przebrała się na studniówce. Wiadomo, każdy ma ją tylko raz w życiu i każdy się stara jak najlepiej bawić, by mieć najmilsze wspomnienia. Moje to koszmar. Bawić się nie chciał - więc poszłam raz zatańczyć z kolegą z klasy. Żeby to było jakieś przytulanie - nie to było "skakanie". On musiał zrobić drakę... Prawie chłopaka pobił. Resztę studniówki przesiedziałam przy stole nie odzywając się do nikogo. Tydzień później spotkaliśmy się i powiedziałam mu, że mam dość, że koniec z nami. Przyjął to niezbyt męsko - rozpłakał się, a potem nie wrócił do domu i jego cała rodzina do mnie dzwoniła z pytaniem: gdzie on jest? W końcu pogodziłam się z nim (dla świętego spokoju). Przez pewien czas było dobrze, aż do następnego jego wyskoku.

Pewnego razu wybrałam się do kumpeli. W tym czasie on dzwonił do mnie do domu (ja nie wzięłam komórki ze sobą, gdyż wyskoczyłam na krótką chwilę). Rodzice mu powiedzieli, że jestem u koleżanki, on natychmiast do niej zadzwonił. Akurat wyszłyśmy do kolegi, więc odebrała jej mama, a mój "luby" zwyzywał ją, gdyż ona powiedziała, że mnie nie ma i nie wie, gdzie jesteśmy. On zarzucił jej kłamstwo, wmawiając, że ja jestem u niej w domu.

Najadłam się wstydu i podjęłam męską decyzje - koniec z nami. Stwierdziłam, że skoro nie potrafi być normalnym facetem, to ja nie będę się z nim męczyć, bo to nie ma sensu. Bałam się z nim spotkać, by znów "czegoś" nie wymyślił i by jego rodzina nie czepiała się mnie. Zerwałam z nim przez telefon, po czym wyłączyłam komórkę, a rodziców poprosiłam, by nie odbierali telefonów od niego.











Reklama

Było ciężko, masa esemesów i telefonów. Ale trzymałam się twardo. Mijały dni, po 2 tygodniach się poddał, a ja byłam bardzo szczęśliwa. I nagle niespodziewanie przyjechał (w tym czasie ukrywałam się u koleżanki, w drugiej części miasta). Potem jego siostra dzwoniła, jego kuzyn. On także znowu zaczął dzwonić. Szantażował mnie. Straszył, że się zabije. Byłam głucha na wszystko. Jedynym wyjściem według mnie było pogadanie z jego kuzynem, a moim kolegą. Odbyliśmy szczerą rozmowę, wydało się, że on mnie zrozumiał. To poskutkowało i w końcu miałam trochę spokoju.

Teraz mam chłopaka, z którym planujemy ślub. Co prawda mój "były" się odzywa, próbując wzbudzić litość albo zazdrość, ale na szczęście coraz rzadziej i coraz "ciszej". Patrząc w przeszłość, zastanawiam się, dlaczego byłam taka głupia i nie skończyłam tego po pierwszych jego wyskokach....

Jednak to prawda: zakochać się to znaczy zgłupieć... a ja taka głupia byłam przez prawie rok...