W swojej książce "Naciągnięte" opisujesz świat medycyny estetycznej. Co było dla Ciebie największym zaskoczeniem?

Ta książka powstawała przez prawie trzy lata. To był dla mnie czas, kiedy czułam ogromny mętlik w głowie, takie pomieszanie. Czułam się załamana i zażenowana tym, co widzę, co poznaję. Porównałabym to, do malowania paznokci. Najpierw jest pięknie, kolorowo, elegancko, ale im dłużej, tym gorzej. Lakier zaczyna odpryskiwać, paznokcie się łamią albo odrastają. Podobnie jest według mnie z tym biznesem. Z wierzchu jest złoty, piękny, ale gdy zaczynasz zdrapywać, to pod spodem widzisz tylko paździerz. Tych momentów zdrapywania było bardzo dużo. Miałam wrażenie, że medycyna estetyczna to jedno wielkie oszustwo. Pytasz mnie o największe zaskoczenie. Myślę, że było nim to, co zobaczyłam w jednym z salonów, w którym przeprowadzane były szkolenia z wypełniaczy.

Reklama

Co tam się wydarzyło?

Żeby tam trafić zapisałam się do zamkniętej grupy na Facebooku dla kosmetyczek i ich klientek. Odpowiedziałam na zgłoszenie, w którym poszukiwano modelek, które zgodzą się, aby to na nich kursantki przeprowadzały zabiegi. Kobieta, która przyjmowała zgłoszenie nie zapytała mnie, dlaczego chcę się zdecydować na taki zabieg, ani też o to, czy jestem zdrowa. Podała mi miejsce zabiegu, cenę i upewniła się, czy oby na pewno pojawię się w umówionym dniu i o umówionej godzinie. Gabinet znajdował się w kamienicy przy Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Nie przypominał tych pięknych, lśniących czystością, pełnym profesjonalnego sprzętu gabinetów medycyny estetycznej, które znamy z popularnych telewizyjnych programów. Kanapa, na której siedziały oczekujące "klientki" lepiła się od brudu, w powietrzu unosił się zapach kapuśniaku, a ze ścian odchodziła farba. Ale nie to było w tym wszystkim najgorsze.

Reklama

A co ?

Wśród oczekujących dziewczyn siedziała jedna, której towarzyszył barczysty, łysy mężczyzna. Non stop wpatrzony w swój telefon, nie zauważył, kiedy jego partnerka weszła i wyszła z gabinetu. Miałam podejrzenie, że robi to w dużej mierze dla niego, ale on nie był tym, co się dzieje kompletnie zainteresowany. Szokujące było dla mnie nie tylko to, że te kobiety oddają się w ręce kobiet, które dopiero się szkolą, nie mają wiedzy, kompetencji, pewnie nawet nie wiedzą, co im wstrzykują, ale chyba dużo bardziej fakt, że te dziewczyny mocno wierzą w to, że im bardziej będą odpowiadać obecnie panującemu kanonowi urody, wyglądu, to ten ich "książę" bardziej je zauważy. To niestety podobne złudzenie, jak to, że dzięki ostrzykiwaniu zmieni się nie tylko ich wygląd, ale cały świat.

Shutterstock

Kim byli w takim razie szkoleniowcy?

Ten, który szkolił w gabinecie, do którego trafiłam, zanim skończył kosmetologię, dostał certyfikat od lekarza, który szkoli z wypełniaczy i sam zaczął szkolić. Do tego był lokalnym politykiem i startował w wyborach do Sejmu.

Jaka jest gwarancja, że zabieg jest bezpieczny?

Nie ma tak naprawdę żadnej. Dziewczyny przed wejściem do gabinetu, podpisują oświadczenie, że są świadome wystąpienia negatywnych następstw i powikłań, o których są powiadomione przed zabiegiem i nie będą żądały żadnych odszkodowań.

Rzeczywiście są wcześniej powiadomione, co może pójść nie tak?

Z tego, co słyszałam mówiono im, jak wygląda zabieg, że jest bezpieczny, że ładnie zwiążę się z tkanką, że usta będą opuchnięte, ale potem po zabiegu nie będzie ani śladu. Dostają numer seryjny tego, co im wstrzyknięto, żeby wiedziały, czym trzeba potem uzupełniać powstałe braki. Podpisują oświadczenie i zapraszane są do kasy. Po drodze słyszą, że są szczęściarami, bo za kwas hialuronowy, którym wypełnione zostaną ich usta, zapłacą tylko 350 zł, a normalnie musiałyby wyłożyć nawet 1,5 tys. złotych.

A szkolone osoby?

Reklama

Po sześciu godzinach kursu otrzymują certyfikaty, według których teoretycznie mogą wykonywać te zabiegi. Dostają kilka wskazówek, informacje na temat sprzętu, strzykawek, kupują wypełniacze i zaczynają rozkręcać swój biznes. Nie robią tego wbrew prawu, bo ta branża wciąż nie ma odpowiednich uregulowań prawnych. Niby można tego nazwać medycyną estetyczną, obok medycyny to nawet nie stało. Tak nie tylko narodził się, ale ma się coraz lepiej, szary rynek tej branży. Jak coś pójdzie nie tak, to taka poszkodowana, oszpecona kobieta, nie zrobi nic swojemu oprawcy, czy oprawczyni, bo przed zabiegiem najpewniej podpisała stosowne oświadczenie w tej sprawie.

Dotarłaś do takich pokrzywdzonych?

Owszem. Kiedy zamieściłam ten post w tajnej grupie kosmetyczek, po dwóch dniach dostałam "bana", ale zgłosiły się do mnie kobiety, u których zabieg został źle wykonany. Jedną z nich była 20-latka. Poddała się korekcie brwi, bo jej naturalne były niesymetryczne. Kobieta, która jej go wykonała najpierw źle narysowała linie, potem zrobiła rysunek według tych krzywych, bardzo głęboko wpuściła barwnik, tak, że rozlał się poza linie, aż do ucha. Poprawa tego, co zostało źle zrobione, kosztowała ok. 2 tys. złotych. Kolejną była 50-latka, której zabieg powiększenia ust wykonywał doktor, ale i jego kursantka. Ta warga zrobiona przez niego wyglądała dobrze, ta przez kursantkę odstawała i zaczęła się zapadać. Kiedy zadzwoniła do tej dziewczyny, ta powiedziała jej, że nie wie, jakiego preparatu używał szkoleniowiec, doktor natomiast stwierdził, że jest na wakacjach, a potem nie odbierał telefonu. Poprawki kosztowały ją ok. 3 tys. złotych. Była jeszcze jedna historia, której nie opisałam w książce. To była kobieta, której koleżanka w ramach szkolenia, zrobiła usta. Minęło osiem lat, a ona wciąż walczy o swoje zdrowie. Ma martwicę dołu twarzy, trzeba było jej amputować usta, kawałki twarzy, bo ta martwica zaczęła się rozprzestrzeniać. Kiedy szukała pomocy, nie wiedziała, co ma wstrzyknięte, a koleżanka pewnie ze strachu zerwała z nią kontakt. Opanowanie tego, co działo się z jej twarzą, było metodą prób i błędów. Rezydent z kliniki dermatologicznej w Łodzi ratował ją również na zasadzie eksperymentu.

Co przemawia za tym żeby decydować się na ten "drugi obieg". Głównie cena?

Myślę, że nie tylko. Mam wrażenie, że mamy do czynienia z upadkiem autorytetu naukowego. Nie jest ważne, jakie masz wykształcenie, ale jak wyglądasz. Jeżeli kobieta, która robi rzęsy, wypełnia policzki, usta, ma na swoim profilu na Facebooku setki zdjęć udanych zabiegów, uśmiechniętych, zadowolonych kobiet, to jest według nich godna zaufania. Nieważne, że nie jest lekarzem, tylko kosmetyczką. Poczta pantoflowa odgrywa tu bardzo istotną rolę, podobnie jak reklama w mediach społecznościowych. Te pseudomedyczki mają jeszcze jeden plus. Są bardziej swojskie i bardziej ludzkie niż lekarze.

Dziewczyny z sąsiedztwa?

Otóż to. Takie przyjaciółki, życzliwe kobiety, którym zależy na szczęściu swoich klientek. Powstaje taki dziwny przekaz, że lepiej pójść do takiej ciepłej, miłej pani, której można się wygadać, niż do lekarza, który być może będzie chciał zrobić badania, przestrzec przed powikłaniami albo odmówi wykonania zabiegu.

Shutterstock

Wszyscy lekarze są tacy "w porządku"?

Oczywiście, że nie. Wśród nich także jest wielu naciągaczy, jak chociażby ten, który wypełniał usta 50-latki, o której wspomniałam wcześniej. Jest wielu lekarzy, którzy od tego słowa "medycyna" odpływają, sławy, którym pieniądze i sukces przewracają w głowach tak, że zatracają poczucie kontroli nad bezpieczeństwem swoich pacjentów. Trzeba pamiętać, że tak naprawdę wciąż nie ma w Polsce studiów stricte z medycyny estetycznej. To są głównie studia podyplomowe.

Te wkładki, kwasy, czy inne wypełniacze rzeczywiście są bezpieczne?

Niewiedza, jak te preparaty będą zachowywać się po latach, w jakie reakcje wchodzą, jest ogromna. Przygotowując tę książkę spotkałam kobietę – chirurga plastycznego, która na własną rękę robi badania na ten temat. Uświadomiła mi, że żywe ciało broni się przed ciałem obcym w postaci kwasu, czy implantu, jak przed drzazgą, czy kawałkiem szkła. Usiłuje je wchłonąć, rozpuścić albo zjeść. Jak to się nie udaje, zaczyna otaczać je i oddziela od reszty organizmu tworem komórkowym w postaci torebki. Tak broni się przed tym, aby to ciało obce, nie wniknęło głębiej. Jednym słowem to wszystko wygląda ładnie z zewnątrz, ale w środku toczy się nieustanna walka i nikt o tym głośno nie mówi.

W swojej książce opisujesz spotkania z kobietami, które były uczestniczkami pierwszych reality show poświęconych metamorfozom kobiet. Ich życie rzeczywiście się zmieniło?

Odniosłam wrażenie, że owszem ich życie się zmieniło, ale nie na lepsze, tylko na inne przez krótką chwilę. Zostało im wbite do głowy, że z nowymi zębami, ustami, czy biustem, podbiją świat, wszyscy przyjmą je z entuzjazmem, a ich życie będzie od tej pory pasmem samych sukcesów. Owszem wróciły do swoich środowisk i zostały przyjęte jako nowe, ale od razu jako te nowe zostały wypchnięte z tych światów. Posypały im się małżeństwa, zaczęto patrzeć na nie jak na dziwadła. Jedna z nich była urzędniczką państwową i z tą nową twarzą przestała do tego urzędniczego świata pasować. Każdy taki kryzys może być rozwojowy, bo jedna z nich, opuściła swoje rodzinne miasto i zaczęła żyć od nowa, odniosła sukces, ale gorzej, gdy do tego kryzysu dochodzi jeszcze problem ze zdrowiem po metamorfozie.

Masz na myśli Bellę? Jedną z bohaterek twojej książki?

Iza ma 57 lat. Dziś marzy głównie o tym, żeby zjeść słoninę, boczek, kiełbasę. Śnią się jej twarde orzechy laskowe, migdały i pistacje. W jednym z reality show spiłowano jej zęby, żeby nałożyć korony. Efekt "wow" miał starczyć na co najmniej 20 lat. Miała tylko nie palić, płukać zęby sodą i dwa razy w roku przyjeżdżać do Warszawy na kontrolę. Koszmar zaczął się po kilkunastu latach. Nikt nie powiedział jej, że ominięcie wizyt kontrolnych oznacza ich utratę. Początkowo jeździła regularnie, ale gdy mieszka się daleko od stolicy, przyjazd wiąże się z kosztami, a wzięcie wolnego w pracy czasem graniczyło z cudem. Gdy poszła do dentysty okazało się, że cała górna szczęka jest do wymiany. Złapała się za głowę. Koszt wymiany całej góry i kilku zębów na dole? 20 tys. złotych. Nie była jedyną, która miała problemy i której klinika biorąca udział w show nie chciała pomóc. Powodem zerwania umowy był brak wizyt kontrolnych, a jedna z nich usłyszała, że sama doprowadziła do poluzowania koron przez nieodpowiednią higienę.

Nie mogły iść z tym do sądu?

Nie, ponieważ każda podpisała umowę z telewizją, w której zobowiązywała się do milczenia. A kara za jej złamanie wynosiła kilkadziesiąt tysięcy złotych. Tyle niestety nie miały nawet na wyleczenie zębów.

Ten przekaz, że trzeba odpowiadać pewnym wzorcom urody, że to droga do sukcesu idzie dalej? Przechodzi z pokolenia na pokolenie?

Myślę, że to jest w tym wszystkim najgorsze. Ten przekaz, że to co nie do końca prawdziwe, nie do końca naturalne, jest świetne, zakotwiczył na dobre w pokoleniu 30 i 40-latek i rzeczywiście idzie dalej. Pokolenie ich matek tworzyło go w ramach tworzenia nowego świata, odcięcia się od poprzedniej epoki, a ich córki uwierzyły w to, że można być lepszą wersją siebie przez kupowanie, upiększanie. To przekazują swoim córkom. Uczą je, że możesz być bardziej akceptowalna, wejść do grupy społecznej, zaliczyć awans społeczny przez ciało.

Gdzie i jak to można zrobić?

Na przykład w SPA dla dzieci. Widziałam tam, jak ten przekaz o wejściu na wyższy poziom przez upiększanie, pracę nad ciałem, płynie do tych dziewczynek, jak jest utwardzany. Te dzieci wyjeżdżają po turnusie i niosą ten przekaz.

Co się w takim SPA dzieje?

Przede wszystkim odbywa się oddzielanie matek od dziewczynek. Masz aktywności zarezerwowane dla małych i dużych. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na relacje. Rano korytarzem idzie opiekun przebrany za maskotkę i zbiera z klamek plakietki z napisem "Zabierz dziecko na śniadanie". Stuka do drzwi, a gdy te się otwierają, stoi za nimi dziecko przygotowane do wyjścia. Złapana za rękę, chwyta się szmacianego sznura i razem z innymi dziećmi idzie na stołówkę. W kąciku z napisem "zdrowe żywienie" jedzą to, co zdrowe. Potem idą na zabiegi takie jak "Kolorki i wzorki", a więc do kosmetyczki, która robi im paznokcie. Jeśli mama się zgodzi, mogą wybrać się na masaż. Każda z aktywności dotyczących urody, jest premiowana pieczątką w specjalnym paszporcie uczestniczki. Za maksymalną ilość może otrzymać nagrodę. To taki sygnał, że trzeba w to wejść, wziąć w tym udział, żeby dostać nagrodę, zostać docenionym. Tym czymś jest oddawanie ciała w ręce innych ludzi, skupienie się tylko na nim. Na drugim biegunie są z kolei obozy odchudzające dla dzieci, na których też poniekąd musisz wpasować się w pewne kanony wyglądu.

Czy ta pogoń za pięknem, za wtłaczaniem się w pewne kanony, kiedyś się zmieni?

Nie chodzi o to żeby chodzić w giezłach i posypywać głowę popiołem, bo każda kobieta ma prawo wyglądać fajnie, ale jak wszystko trzeba to robić z umiarem. Równowaga jest tutaj najważniejsza. Myślę, że musimy w ten świat "beauty i fit" wpuścić trochę powietrza. Pokazać, zwłaszcza temu młodemu pokoleniu, że nie tylko ciało, ale i to, co w głowie też się liczy. Masz wolność wyboru, ale uważaj żeby nie przesadzić. Wolność jest trudna, zawsze taka była, ale to nie znaczy, że w ramach tej wolności, mamy się wtłaczać w pewne schematy, wierzyć ślepo, że trenerki, kosmetyczki, dietetyczki, czy lekarze, poprowadzą nas i zmienią nasze życie na idealne, bezproblemowe. Wolność jest sexy, ale żeby być wolnym, trzeba myśleć. To jedyne, co może nas uratować przed bezsensownym poczuciem winy i wstydu, że jeszcze się "nie naciągnęłyśmy".