Już nie śpię tak jak kiedyś, mocno, głęboko. Już nie mam snów. Teraz budzę się rano jak nakręcona z gonitwą myśli na każdy temat. Bo teraz to ja musze myśleć o wszystkim. Chociaż pewnie nie powinnam.

Jedenaście lat życia to zaledwie kawałek. Ale zważywszy na konsekwencje w postaci trójki dzieci - kawałek dość znaczący, którego nie da się, ot tak, po prostu wykreślić, zapomnieć i zacząć od nowa.

Dziś traktuję te dwie sprawy oddzielnie: moje małżeństwo - mój zły wybór, i dzieci - jak znalezione w koszyku nad rzeką opatrznościowe istotki. Teraz już nie odczuwam wewnętrznego konfliktu pod tytułem: jak kochać dzieci, nie kochając meża, jak wychowywać je bez niego, jak być mamą, a nie być żoną. Ale to w zasadzie inna historia, o której na razie nie warto opowiadać. I może nigdy nie będzie warto. Proza życia. A mnie w tej chwili interesuje poezja.

A z tą poezją było tak:
Najpierw była nadzieja. Widziałam go zaledwie kilka razy, ale od pierwszego razu patrzyłam na niego z zachwytem, jak na zjawisko. Wydawał się przedstawicielem innej, lepszej rasy. Doskonale piękny, inteligentny, nawet jego głos powodował wewnętrzne omdlenie. Oczywiście wszystko było tylko wewnętrzne. Nie śmiałabym pomyśleć, że cokolwiek mogłoby stać się faktem. Mailowaliśmy w związku z pracą, a potem przeszliśmy na literaturę, a w dalszej kolejności na rozmowy o życiu. Ale subtelnie, fabularyzując i nadając literacki ton wynużeniom tak, by się wzajemnie nie obciążać, nie zmęczyć jakimiś problemami z tego świata.

Raz na jakiś czas, przy okazji, widzieliśmy się, ale raczej w przelocie, tak jakby tej całej mailowej zażyłosci nie było. W mailach, jak to w mailach, łatwiej jest mówić, czy raczej pisać o tym, co się czuje, co się myśli. Ale nigdy żadnych deklaracji, żadnych słów o wzajemnej relacji, szkoda byłoby naruszyć rodzącą się przyjaźń jakimś męsko damskim banałem.

A jednak dla mnie przynajmniej, ten banał istniał, i pęczniał we mnie rodząc coraz to boleśniejszą nadzieję i tęsknotę. To było moje drugie, ukryte życie, o którym wiedziałam tylko ja. Wszystko, o czym mi pisał, stawało się dla mnie święte, piękne i mądre. Uwielbiałam piosenki, których słuchał, książki, które czytał. Szłam jego śladami, jakbym tropiła go w tych wszystkich rzeczach.

To był czas narastającego rozpadu w domu. Było mi źle, samotnie, smutno. On stawał się dla mnie powiernikiem, słuchaczem trudnych spowiedzi. Doradzał mi i wspierał dyskretnie i ze zrozumieniem. Był utopią, nieistniejącym realnie, niemożliwym miejscem, na które udawałam się w ramach emigracji z codzienności. Poza tym to była przyjaźń i zrozumienie. Podobna wrażliwość, podobne widzenie świata, lektury podobne. Krok po kroku odkrywaliśmy to poprzez maile. Dopóki dom się jeszcze trzymał, nawet nie śmiałam myśleć o rozwoju sytuacji, o tym, że mogłabym chcieć czegoś więcej. Mogłam tylko pomarzyć. Ale kiedy absolutny koniec nastąpił, kiedy już wszystko rypnęło ostatecznie, w chwili tragicznego kryzysu, kiedy zostałam kompletnie sama w mojej duchowej ciemności i pustce, zaryzykowałam. Napisałam tylko „Dziś będę w K. Spotkajmy się o 20.00 ”. „Dobrze” - odpisał. Wsiadłam w pociąg i pojechałam.

Tej nocy nie zapomnę nigdy. Nie dlatego, że była upojna. Była piękna i straszna zarazem. Siedzieliśmy w ogródku zaprzyjaźnionej knajpki. Była ciepła, letnia noc. Blask świecy i poza tym ciemność. Z daleka dobiegały głosy miasta. Trochę tak, jakby cały świat ustąpił nam na moment miejsca, wycofał się i dał kawałek wolnej, pustej przestrzeni. Byliśmy my i kosmos.

Chociaż nigdy nie rozmawialiśmy w tak zwanym realu, nie było z tym problemu. Otwartość i bliskość z maili była prawdziwa, nie wykreowana przez bezpieczne, internetowe narzędzie. Opowiedzieliśmy sobie jeszcze raz wszystkie historie, które już zostały opisane. Tak, jakbyśmy chcieli usłyszeć to naprawdę, z pierwszej ręki. Patrzyliśmy na siebie, odkrywając na powrót to niezwykłe podobieństwo. Właściwie byliśmy jak rodzeństwo, które po latach rozłąki zdaje sobie nawzajem relację z życia. I to wszystko było piękne i tchnęło nadzieją i radością.
















Reklama

Okazało się jednak, że on następnego dnia oświadczył się innej. Zrobił to w sposób podobnie szalony, jak zrobiłam to ja te ponad dziesięć lat temu. Z podobnych powodów i podobnie rozumiejąc swoją decyzję. Byliśmy więc jak lustrzane odbicia o przeciwnych znakach.
Cud i porażka zarazem. Tak, porażka, bo widząc go na żywo, obserwując jego spokojne ruchy, słysząc głos, czując się tak doskonale zrozumiana, poczułam też, że jednak bardzo chciałabym, aby ta relacja z przyjacielskiej stała się związkiem, oparciem nie tylko od maila do maila, ale na co dzień. Eh, co zrobić.

Wieczór skończył się dla nas nad ranem. Nagle wszystko prysło. Ciemność się rozwiała. On zniknął. Znalazłam się sama w gościnnym pokoju naszej zaprzyjaźnionej knajpki. Sama w obcym mieście, pozbawiona resztki złudzeń i jakiejkolwiek nadziei.
Wędrowałam po mieście śladami wczorajszego dnia. Każda decyzja znajdowała od razu we mnie przeciwwagę w pytaniu: Po co? Po co jeść śniadanie? Po co dokądkolwiek wracać? Po co dzwonić? Po co? Chciało mi się zniknąć.
Pociąg był taki obcy, a ludzie tacy obojętni.

Nocowałam u koleżanki, bo nie byłam w stanie wrócić. Piwo, i kolejne, papieros. Dobrze, że ona chce mnie taką znać, że akceptuje i poświęca mi czas w takim rozpadzie. Kiedy zasnęła, sięgnęłam po pierwszą lepszą ksiażkę. To były wiersze Ewy Sonnenberg „Pisane na piasku”.






„Spotkali się kobieta i mężczyzna
On był dla niej jak mistrz ona była dla niego jak mistrz
Każde z nich chciało być dla siebie nie mistrzem, ale uczniem
Więc musieli się rozstać
Ich rozmowa trwała tyle, ile trwał świat
Była to ich pierwsza i ostatnia rozmowa”.





Wcześniej było tyle nadziei, ile teraz jest tęsknoty. Samo życie. Idąc za głosem wiersza, skasowałam wszystkie maile, wyrzuciłam smsy i numer telefonu.