Obawiam się, że wszystko, co zamknięte w ramach weekendu jest jakieś przymusowe, jest na siłę. Tak więc ten weekend ( już tak to nazywajmy dla ułatwienia) powinien odbyć się w tygodniu i powinien trwać minimum pięć dni. W tygodniu nie ma setki grillujących weekendowiczów, dzieci i rodziców z aparatami cyfrowymi.
Określenie wymarzony urlop kojarzy mi się niestety fatalnie, bo takie historie kończą się fiaskiem, tak więc nie powinien być to również urlop wymarzony, tylko niezaplanowany wypad, gwałtowne przerwanie rutyny.

Gdzie? Włochy? Francja? Hiszpania? To niestety w przeważającej mierze miejsca turystyczne, a takie kojarzą mi się jednoznacznie źle. Kolorowy prospekt, leżaczek pod palmą i drink z kolorową parasolką, do tego miny skwaszonych obsługujących cię miejscowych, setki Japończyków i Niemców w zorganizowanych grupach, zapaczkowanych jak sardynki w autokarach, z przewodnikiem, który krzyczy coś do mikrofonu.

Wieś na Mazurach


Tak więc pozostaje wieś, zwykła polska wiocha wydaje się być czymś niezwykle pociągającym. Taka wieś powinna być gdzieś na Mazurach, najlepiej nad jeziorem, które nie ma połączenia z innymi jeziorami, żeby nie natknąć się na żeglarzy ze stolicy i śmieci w linii brzegowej jeziora. Na takiej wsi powinni być normalni sąsiedzi prowadzący gospodarstwo rolne i unoszący się wokół zapach swojskiej gnojówki, tudzież trochę brudu, pył na drodze i bociany na eternitowym, niezdrowym dachu, bo dachówki to sąsiedzi już dawno zlikwidowali z przyczyn praktycznych (przeciekało, a eternit jest najtańszy). Na łące przed domem niech pasą się przybrudzone krowy, niech walą placki, których nikt nie sprząta, bo to nie park narodowy. Czasem można wejść w taki placek i potem myć stopę w jeziorze albo znalezionym patyczkiem wyciągać te placki z podeszwy buta i można to robić bardzo długo, bo nie ma żadnego pośpiechu ani żadnego rozkładu dnia. W ogóle nie ma nic i nic nie trzeba. Na prawdziwej wsi pod wieczór następuje wielki hałas, bo zaczyna pracować chłodziarka do mleka, pracuje około pół godziny i nie ma mowy o świergocie ptaszków.
Czasem niech podjedzie samochód z mleczarni, czasem sąsiedzi odwiedzą sąsiadów i sobie popiją przy rytmie puszczonej z samochodu starej kasety magnetofonowej.

W nocy, a noc nastaje tu ze zmierzchem, w oknach sąsiadów tli się poświata telewizora, ale wokół panuje przejmująca cisza i wieje wiatr od jeziora. Ciszę przerywa tylko upiorne ujadanie psów i tłuczenie się łańcucha o prowizoryczną budę. O piątej rano odzywa się od strony jeziora jałówka, wyje tak przeraźliwie, że trzeba wstać i ją uciszać, ganiając po rosie z kijem. Uspokaja się na chwilę, a potem znowu to samo. Niech tak właśnie będzie.
Na takiej wsi powinno się trafić na chrzciny, pogrzeb, ślub lub komunię i uczestniczyć z mieszkańcami w tym rytuale, są to niezapomniane wrażenia, które nawet w pięknej Italii się nie przytrafią, bo Italia nie jest roots. Ślub trwa tu cztery dni, a pogrzeb aż pięć!

Śpiewanie na niedzielnej mszy











Reklama

Można też udać się w niedzielę do wiejskiego kościoła, gdzie stare kobiety zawodzą a cappella i drewniane ławki miło skrzypią, a ksiądz głównie wymienia tych, co nie dają na tacę, i to po nazwisku. Po drodze spotkać można pieski przydrożne, większość kulawa lub bez oka, ale takie są reguły wiejskiego życia. Wszystkie te – dla niektórych wątpliwe - uroki najlepiej zaserwować sobie po sezonie lub przed sezonem. I tak na wiosnę krajobraz wydaje się być nieco wyblakły, na drodze unosi się pył, jezioro ledwo co puściło lód, a kwiaty jeszcze nie zakwitły. A na jesieni chmury mają najdziwniejsze kolory, od zielonego do fioletu, i nie ma letników, i drzewa powoli gubią liście. Całość nastraja nostalgicznie.

I taki to nieidealny weekend, nie-weekend jest dla mnie wymarzony i mógłby trwać z pół roku, bo dłużej to bym pewnie nie wytrzymała. Można sobie na takim weekendzie stworzyć nawet namiastkę Italii, gotując makaron, czyli pastę, i pijąc dużo czerwonego wina, oczywiście nie z miejscowymi, bo dla tych to jakieś fanaberie nie umywające się do wódeczki i białej kiełbasy.

Najlepsze według Małgorzaty Szumowskiej
Wieś na Mazurach, najlepiej nad jeziorem. Śpiewanie podczas mszy w miejscowym kościele. Wzięcie udziału w przypadkowym wiejskim weselichu. Mycie stóp w jeziorze. Pobudka o 5.00 rano i spacer po porannej rosie. Brak planu dnia. Nicnierobienie. Weekend, który trwa pół roku.