Na swojej oficjalnej stronie internetowej http://clinton. senate.gov/ żona byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych figuruje jako Hillary Rodham Clinton, senator stanu Nowy Jork z ramienia Partii Demokratycznej. Kiedy jednak zajrzymy na stronę http://www.hillaryclinton.com/ poświęconą jej kampanii prezydenckiej, nie znajdziemy panieńskiego nazwiska Hillary.

Reklama

Skąd wzięła się ta rozbieżność? "Pani senator nie ma żadnych preferencji dotyczących któregokolwiek z nazwisk. Nie doszukiwałbym się w tym sensacji, a raczej skupiłbym się na programie wyborczym Hillary Clinton" - tłumaczy enigmatycznie Phil Singer, rzecznik prasowy kandydatki na prezydenta USA. Trudno jednak nie zauważyć, że w czasie pełnienia funkcji Pierwszej Damy oraz w trakcie kampanii na fotel senatora Hillary zdecydowanie naciskała, aby w podpisie pojawiał się człon Rodham.

Co ciekawe, kwestii tego nazwiska Hillary Clinton poświęciła nawet akapit w swojej książce „Tworząc historię. Wspomnienia”, w której opisywała osiem lat spędzonych w Białym Domu. „Uznałam, że używanie panieńskiego nazwiska ma sens i pomoże nam uniknąć niepotrzebnych nieporozumień. Zawsze wiedziałam, że z uwagi na moje osobiste interesy zawodowe, a także polityczną karierę męża, będzie lepiej, jeśli zachowam nazwisko rodowe. Nie ukrywam, że przy okazji udało mi się też uniknąć złośliwych komentarzy prasowych” - czytamy w tej publikacji. A że nazwisko to czasem dla polityka „być albo nie być”, pokazały wybory samorządowe w Arkansas z 1980 roku. To właśnie przez panieńskie nazwisko żony Bill poniósł w nich klęskę. "Wielu konserwatywnych wyborców wytknęło mi wtedy swoje niezadowolenie z powodu zatrzymania nazwiska Rodham" - wspomina Hillary.

Teraz jednak, w gorącym czasie prezydenckiej kampanii wyborczej, rezygnacja z członu Rodham i wyeksponowanie w kampanii nazwiska męża to - według amerykańskiej prasy - wyraźny sygnał dla wyborców, że jej ewentualne zwycięstwo w wyścigu do Białego Domu opierać się będzie w dużej mierze na popularności Billa. To także ukłon w stronę konserwatywnego amerykańskiego elektoratu, dla którego zachowywanie po ślubie nazwiska panieńskiego to fanaberia i zbędna manifestacja kobiecej niezależności.

Jak tłumaczą ten krok specjaliści? "To przemyślana decyzja polityczna skierowana do większości zamężnych kobiet w Stanach Zjednoczonych. W naszym
kraju bowiem 95 proc. mężatek używa tylko nazwiska męża" - wyjaśnia specjalizująca się w badaniu nazwisk socjolog Laurie Scheuble z Uniwersytetu Pensylwanii.