Renata Kim: Nadal jest pan zwolennikiem gimnazjów?
Mirosław Handke: Jak mógłbym nie być ich zwolennikiem, skoro sam je wprowadzałem? Gimnazja były przecież jednym z istotnych elementów przygotowanej przeze mnie reformy szkolnictwa. Ale moja odpowiedzialność za to, co z tej reformy wynikło, jest o tyle ograniczona, że nie udało mi się dokończyć reformy szkolnictwa ponadgimnazjalnego. I dlatego gimnazjum tak jakby "zawisło w próżni". Po mnie zaś przyszła minister Krystyna Łybacka i kompletnie zatrzymała drugi etap reformy.
Mnie i mojej ekipie udało się tylko dokończyć reformę do etapu gimnazjum. Potem jednak wszystko zepsuto i cała idea gimnazjum zaczęła tracić swój sens. Bo w zamyśle gimnazja nie miały być wcale odrębną szkołą, lecz integralną częścią szkolnictwa ponadgimnazjalnego - szczególnie liceum. Przed II wojną światową w Polsce też istniało gimnazjum i liceum - i to była jedna, sześcioletnia szkoła. I właśnie taki był też mój zamiar.

Czy zmiana tej koncepcji zagroziła reformie?
Niestety. To wszystko zostało kompletnie zepsute. Wyrwano gimnazjum z kontekstu i doprowadzono do tego, że nauka w gimnazjum i liceum zaczęła się powtarzać. W gimnazjum robi się coś, tylko na poziomie niezaawansowanym, a potem w liceum powtarza się cały program od początku. To jest zupełny nonsens! A przecież w zamyśle gimnazjum i liceum miały być jednym spójnym systemem. To miała być 6-letnia szkoła, która pozwala po pierwsze, przebrnąć młodemu człowiekowi przez trudny okres (ale nie w towarzystwie malutkich dziećmi ze szkoły podstawowej), a po wtóre, dać nauczycielom czas na ukształtowanie młodego człowieka.

Co trzeba zrobić, by jednak uratować gimnazja?
Ja uważam, że jest tylko jeden sposób - powiązać je ze szkołami średnimi. Najlepiej byłoby w ogóle zrobić jedną szkołę - gimnazjum plus liceum, czy też gimnazjum plus technikum.
Można jednak pomyśleć o tzw. łagodniejszej wersji - stworzyć zespół szkół, gdzie znalazłoby się gimnazjum i liceum albo gimnazjum i technikum. Ale przede wszystkim oddzielić gimnazja od szkoły podstawowej. Niestety, minister Łybacka zrobiła na odwrót i połączyła gimnazjum ze szkołą podstawową. Więc teraz masowo, szczególnie na prowincji, działają w jednym budynku podstawówka i gimnazjum. To jest absolutny nonsens! W takiej sytuacji gimnazjum to zwykła strata czasu, bo w ten sposób powstała po prostu dziewięciolatka. I nic poza tym!

Czego zabrakło?
Przygotowując reformę szkolnictwa, formułowaliśmy bardzo ostre restrykcje wyznaczające warunki, kiedy może powstać gimnazjum. Mówiliśmy, że muszą zostać spełnione odpowiednie warunki - przede wszystkim jeśli chodzi o wykształcenie nauczycieli, wyposażenie szkoły.
A wszystko po to, by gimnazjum stało się szkołą o stopień wyższą od podstawówki. Mieliśmy jedynie kilka lat na to, żeby całkowicie oderwać gimnazja od szkół podstawowych. Właśnie dlatego zostawiliśmy gotowe rozporządzenie dla pani minister Łybackiej. Ale ona wcale się tym nie przejęła.

To wszystko wina Łybackiej?
Tak. Minister Łybacka popsuła też maturę. To nie jest ta matura, którą my zostawiliśmy! Uważam, że pani Łybacka była dla polskiego szkolnictwa tym, kim minister Mariusz Łapiński był dla służby zdrowia. Łapiński zepsuł reformę służby zdrowia, która wcześniej szła w dobrym kierunku. Reforma szkolnictwa nie była może idealna, ale także szła w dobrym kierunku. Aż pojawiła się Łybacka. To były dwa największe przestępstwa rządu Millera - zepsucie reformy służby zdrowia i reformy systemu edukacji. Dobrze, że nie tknęli chociaż reformy emerytalnej, bo wtedy dopiero byłby dramat. W wypadku reformy edukacji interes polityczny przeważył jednak nad argumentami merytorycznymi.

Politycy nie powinni zajmować się edukacją?
Problem z Łybacką, a teraz także z Giertychem, polega na tym, że oboje są ministrami partyjnymi. Tymczasem edukacją i jej reformą musi się zająć polityk, który jest wyzwolony od interesów partyjnych. Bo interesy partyjne nie zawsze leżą w interesie publicznym. Ja byłem jedynym bezpartyjnym ministrem w rządzie Buzka, dlatego mogłem się skupić na edukacji. Łybacka i Giertych są graczami partyjnymi, dlatego psują merytoryczną stronę wszelkich działań.

Mirosław Handke, minister edukacji w rządzie Jerzego Buzka




















Reklama