Klara Klinger: Czy wahała się pani, czy wyjść za mąż za Niemca? Badania wykazują, że małżeństwa mieszane - m.in. z cudzoziemcami - rozpadają się szybciej.
Jolanta Guse: Nie bałam się. Zakochałam się i to było dla mnie najważniejsze. Ale wiele ludzi z mojego otoczenia, nawet najbliższych przyjaciół, zareagowało bardzo żywo i negatywnie. Czyś ty oszalała? Zakochać się w cudzoziemcu? Wyjeżdżasz, a przecież nie znasz języka? Nie masz tam żadnych przyjaciół? On jest protestantem, ty katoliczką - jak to pogodzicie? Nie znasz ich zwyczajów. Oni są tacy pedantyczni i skąpi - nie boisz się? On, to jeszcze on, ale jak sobie poradzisz z rodziną? Zasypywano mnie takimi pytaniami, stukając się w czoło. Zdarzały się nawet takie reakcje, szczególnie ze strony starszych ludzi, czy nie pamiętasz "Wandy, co nie chciała Niemca"? Okazało się, że historia II wojny światowej odgrywa tu także istotną rolę. Ci, którzy przeżyli wojnę, nie mogli zrozumieć i zaakceptować mojego wyboru. Niektórzy mówili: Jak chcesz wyjść za mąż, poznam cię z jakimś moim kumplem, przecież w Polsce jest tylu fajnych facetów. Po co ci obcokrajowiec?

Nie przestraszyła się pani po wysłuchaniu tych wszystkich ostrzeżeń?
Oczywiście nie rzuciłam się w ślepo w tę sytuację. Znaliśmy się już półtora roku i wiedziałam, że mogę mieć do mojego przyszłego męża zaufanie. I najpierw sprawdziłam, jak przyjmie mnie jego rodzina. Pojechałam do niego i okazało się, że przyjęli mnie bardzo ciepło. Byli - tak jak mój mąż - bardzo otwarci. Wtedy bez obaw zdecydowałam się na ślub. Co ciekawe, jego brat jakiś czas później oznajmił, że jedzie do Polski po żonę. Wszyscy myśleli, że żartuje, ale wrócił z bardzo miłą dziewczyną z Krakowa...

A co z różnicami? Przecież nie można się oszukiwać, że ich nie ma?
Owszem, istnieją. Niemcy są dużo bardziej poukładani. Pamiętam, że miałam w domu w Warszawie w czasie remontu zamienione kurki - tam, gdzie powinna być ciepła woda, był niebieski kurek. Mój przyszły mąż, który akurat mnie odwiedził i brał prysznic, jak typowy Niemiec, niczego nie sprawdzał i nie kombinował, tylko przyjął do wiadomości, że pewnie u nas w domu nie ma ciepłej wody. Przyznał się do tego po ślubie. I tego typu różnice często się zdarzały. Pamiętam, w pierwszym tygodniu po ślubie, mąż umówił się ze mną w knajpce na obiad. Padał deszcz. Biegłam tam z parasolem. Wpadłam do knajpy, która okazała się elegancką restauracją, i zaczęłam wymachiwać tym mokrym parasolem wśród ubranych na biało kelnerów. Wywołałam ogromną konsternację. Ale mój mąż tylko się uśmiechnął. I być może, gdyby nie jego stosunek do mnie, nie udałoby się tych różnic pokonać. Ale to, jak on myślał o naszym związku, najlepiej pokazuje zdarzenie z początków małżeństwa, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy z jego przyjaciółmi. Na spotkaniu otworzyłam torebkę, z której wypadały mi pieniądze. Wtedy jedna z jego przyjaciółek, Niemka, powiedziała po niemiecku - a ja wtedy jeszcze słabo mówiłam jeszcze w tym języku: "Zobacz, jak twoja żona traktuje twoje pieniądze". Reakcja mojego męża była bardzo znacząca: "Po pierwsze nie moje, a nasze, po drugie, dlaczego zaglądasz jej do torebki?". I tak potem zachowywał się przez całe małżeństwo, z ogromną lojalnością wobec mnie. I bardzo mi pomogło dostosować się i nie popaść w frustrację. A pamiętam, że spotkało mnie wiele frustrujących zdarzeń.

Niemcy nie powitali pani z otwartymi ramionami?

Mieliśmy dom. Mąż mnie ostrzegał, że mam tak, a nie inaczej ustawiać rower przed domem, bo inaczej sąsiedzi zaraz zwrócą mi uwagę. Oczywiście zapomniałam o tym i sprawdziły się słowa męża. Sąsiad, grzecznie, ale stanowczo powiedział, co o tym myśli. Mąż jednak się na mnie nie denerwował. Zawsze tłumaczył, kiedy popełniałam kolejne faux pas - na przykład, kiedy przy pierwszym spotkaniu z sąsiadami zaczęłam mówić do nich na ty i zaprosiłam na herbatę. Patrzyli na mnie osłupiali. Potem mąż mówił, że w Niemczech nie ma takiego zwyczaju, najpierw trzeba się umówić telefonicznie, że trzeba się lepiej poznać. Nie ma tak jak w Polsce, że ktoś przychodzi po sól i zostaje na herbatę... Na szczęście mój mąż nigdy się nie złościł. Uczył mnie nowych zasad, a w domu nigdy nie strofował za to, że coś źle robię. Moja inność była dla niego atutem. Mówił, że właśnie to, że jestem inna, we mnie ceni. Chciał, żebym nic w sobie nie zmieniała. Nigdy nie podcinał mi skrzydeł i mówił, że wszystko co zamierzam, na pewno osiągnę.

Ale mówiła pani o tym, że był protestantem, a pani katoliczką. Jak ten problem rozwiązaliście?
Mąż w święta chodził najpierw ze mną do kościoła katolickiego, potem z mamą do protestanckiego. Zresztą potem ja do nich też doączyłam. Mówił mi, że jak jestem jego żoną - katoliczką, to on to wyznanie będzie szanował. Tak samo jego rodzina. Przestrzegała tego, że w Wigilię nie pojawiały się na stole mięsa i wędliny - choć na początku w ogóle nie rozumieli, o co mi chodzi. Potem już w dalsze dni świąt było według ich tradycji. Tak samo na Wielkanoc nauczyłam ich malować jajka. Chętnie przyjęli tę tradycję. Nigdy na tym punkcie nie było sporów. Ale ja też byłam otwarta na ich zwyczaje.

A jak różnice językowe? Psychologowie mówią, że często nie da się czegoś wyrazić, tak dobrze jak w ojczystym języku - stąd mogą się brać nieporozumienia?
Rozmawialiśmy miedzy sobą po angielsku. Potem z czasem nauczyłam się niemieckiego, choć przyznam, że nie mówię jak Niemka. Robię błędy. I do końca małżeństwa czasem przechodziłam na angielski. Oczywiście niektórych rzeczy nie dało się powiedzieć tak precyzyjnie jak po polsku, może więcej czasu zabrało wyrażenie pewnych rzeczy. Może trzeba było zrobić to bardziej opisowo, a nie jednym słowem. Ale jeżeli druga osoba słucha i ma dobrą wolę, żeby zrozumieć, to nie stanowi to problemu.

Czyli pani zdaniem da się przeskoczyć różnice kulturowe i małżeństwo nie musi się rozpaść?
Po pierwsze trzeba być otwartym i mieć szacunek do siebie i innych. Ja jestem optymistką, nie patrzę czarno na świat i na przyszłość. Liczy się miłość, ale miłość dojrzała. Wtedy to, że jest innej narodowości czy innej kultury, nie powinno się liczyć. Różnice da się pokonać, tylko oboje powinni tego chcieć. Mąż udowodnił, że mu na mnie zależy, i wiedział, jaka jestem. Ja też wiedziałam, na co się decyduję. Jeździłam po całej Europie. Znałam języki. Byłam przygotowana na przyjęcie innej kultury.

No dobrze, ale pani małżeństwo jednak się rozpadło. Pani opowieść brzmi momentami jak bajka - gdzie więc był problem?
Jest bowiem jedna rzecz, której nie da się przeskoczyć. To nasze korzenie. Miejsca, kraj, w którym się urodziło, w którym się spędziło większość życia. Ja musiałam wrócić do Polski. Miałam swoje zobowiązania, których się nie dało pominąć. Czasami jest coś ważniejszego niż miłość. I czasem trzeba wybrać siebie, czyste sumienie i osoby, z którymi się przeżyło całe życie, a które mieszkają w Polsce. Na początku wydaje się, że miłość jest najważniejsza i nie myśli się, że kraj może być przeszkodą. Ale dla nas okazało się to sprawa nie do pogodzenia. Ja po kilkunastu latach małżeństwa musiałam wrócić do ojczyzny. Ale mój były mąż jest dla mnie nadal najlepszym przyjacielem, osobą, na którą mogę liczyć. I może na emeryturze jeszcze się zejdziemy...




















Reklama