Komentator polityczny ma duże trudności ze znalezieniem odpowiedniego języka dla opisania aborcyjnego sporu. Najświeższego przykładu dostarczyła sprawa Alicji Tysiąc. Jakich kwalifikacji dziennikarskich użyć, kiedy na jednej szali trzeba położyć poczucie zagrożenia kobiety dotkniętej chorobą, a na drugiej los dziecka, które dowie się, że było niechciane? Gdy trzeba spekulować, czy lekarze odmówili aborcji, bo byli bezdusznymi biurokratami, czy ludźmi niechcącymi wziąć na swoje sumienie czegoś, co uważają za niemoralne?

A to przecież nietypowy przypadek. Bo jest i główny dylemat. Po jednej stronie konieczność swoistego upaństwowienia ciała kobiety. Sytuacja, gdy władza publiczna, aby pilnować normy moralnej, musi się mieszać w jej intymne decyzje. A po drugiej ryzyko przyzwolenia na okrucieństwo wobec bytu najbardziej bezbronnego. Ryzyko, które w dobie współczucia na przykład dla małych foczek chronionych przez bezdusznymi polowaniami, nabiera symbolicznego znaczenia.

Po jednej arbitralne uznanie za człowieka nowej komórki. Po drugiej bezwzględnie uznanie, że organizm w 2 miesiące i 29 dni po poczęciu może być zlikwidowany, ale w 3 miesiące i 1 dzień już nie. Osobiście wolę ryzyko pomyłki na korzyść życia niż na jego niekorzyść. Ale przecież mój pogląd nie sprawi, że ten spór zostanie rozstrzygnięty. Skoro nie byli w stanie tego sprawić etycy Jacek Hołówko i Stanisław Grosfeld w arcyciekawym słownym pojedynku w TVN24.

Zło, ale jakie?
Nie oznacza to, że komentator będzie zwolniony w każdej sytuacji z ciężkiego obowiązku dyskusji na ten temat. Bo aborcja nie przestanie być w przewidywalnym czasie przedmiotem politycznego sporu. Nie dlatego, że ktoś ma taką zachciankę czy gra tym sporem (choć takie sytuacje też wskazać nietrudno). On się toczy, ponieważ żadne prawo dotyczące tej sfery nie będzie moralnie obojętne. Również brak regulacji byłby ideowym i politycznym wyborem.

Obie strony sporu są mało podatne na kompromis. Środowiska antyaborcyjne - nie tylko dlatego, że ich przywódcy to przeważnie konserwatywni katolicy. Na twardość skazuje ich sama natura żywionych przez nich przekonań. Te środowiska nie uznają zabiegu aborcji - to nieporozumienie wciąż pojawia się w debacie - tylko za zło społeczne. Za coś podobnego do przeklinania na ulicy czy niezdrowego odżywania się - co można minimalizować wychowaniem i perswazją. One uznają zabieg aborcji za przestępstwo. A z przestępstwem walczy się w jeden sposób: przez zakaz i sankcje.

Ich rozumowanie, a zwłaszcza praktyka działania, ma - przyznajmy - słabe strony. Bo skoro aborcja jest zabójstwem, to dlaczego niekaranym jak inne przypadki podniesienia ręki na człowieka. Te logiczne niespójności - należą też do nich przynajmniej niektóre kategorie wyjątków dopuszczonych przez prawo - są skwapliwie wykorzystywane przez oponentów skłonnych uznać aborcję za zjawisko godne nawet skrytykowania. Ale nie za przedmiot prawa karnego.

Trudno jednak uznać tych oponentów za bardziej podatnych na szukanie trwalszego modus vivendi. Jako przyczyny, dla których aborcja nie może być zakazana, wskazują oni brak oświaty seksualnej czy niedostępność środków antykoncepcyjnych. Ma to narażać wielodzietne matki niemogące udźwignąć ciężaru kolejnego porodu, jak i niedoświadczone dziewczęta. Ale przecież gdyby głosicieli takich poglądów umieścić w najidealniejszym systemie zapewniającym najszerszą wiedzę i dostępność wszelkich antykoncepcyjnych technik, nie wyrzekną się tej ostatecznej polisy. Tej jeszcze jednej gwarancji bezpieczeństwa, spokoju i szczęścia. Dla kobiety, ale często przecież i dla mężczyzny zagrożonego przez "kłopot".

Nieprzypadkowo ta gwarancja jest strzeżona najgorliwiej w krajach zamożnych, gdzie wiedza o "bezpiecznym seksie" jest szeroka i powszechnie stosowana. Po prostu dlatego, że dla obozu antyaborcyjnego (nie chcę go nazywać proaborcyjnym) najistotniejszą wartością jest nie tyle ochrona kobiety przed nieszczęściami i patologiami (choć dziś odgrywa ona jeszcze w takich krajach jak Polska pewną rolę). Tą najistotniej są wartością jest bezwarunkowa wolność. A to kategoria ideologiczna, z którą można dyskutować tylko przy użyciu równie ideologicznych argumentów.

Jednak kompromis
Dopiero gdy to sobie uświadomimy, możemy przejść do genezy tak zwanego aborcyjnego kompromisu utrwalonego ustawą z początku 1993 roku. Nie polegał on przecież na tym, że do wspólnego stołu usiedli Izabella Sierakowska z Markiem Jurkiem i wypichcili wspólne prawo. Przeciwnie, walka - nazwijmy ich według anglosaskich etykietek - obrońców życia (pro-life) i obrońców wyboru (pro-choice) toczyła się do samego końca i była wyjątkowo zacięta.

Kompromis polegał na tym, e niewielka grupa umiarkowanych konserwatystów (z Unii Demokratycznej, PSL i małych grup centroprawicowych) przyjęła najpierw wraz ze zwolennikami wyboru poprawkę kasującą karalność kobiet i wprowadzającą trzy wyjątki, gdy nie stosuje się kodeksu karnego. Potem ta sama grupka przegłosowała - tym razem wspólnie z ogromną większością obrońców życia - zmienioną ustawę. Jej motywację przedstawił poseł UD Piotr Nowina-Konopka, mówiąc, że prawo może wymagać niewygód, ale nie może skazywać na wymuszony heroizm

Ten "kompromis" był kontestowany przede wszystkim przez zwolenników wyboru. Najtwardsi obrońcy życia (tacy jak poseł ZChN Jan Łopuszański) głosowali przeciw niemu, ale później w praktyce pogodzili się z nim - w ślad za Kościołem, choć nie do końca zgodnie z logiką, o czym wcześniej. Pogodzili się, bo uznali, że ustanowienie choć częściowego zakazu to odrzucenie zasady, według której aborcję można uznawać za jeszcze jeden, być może kontrowersyjny, ale dopuszczalny, środek antykoncepcyjny.

Skąd więc samo pojęcie kompromisu? Po pierwsze, wzięło się ono z powodów stricte politycznych. Ustawa uchwalona w atmosferze burzliwej wojny ideologicznej okrzepła wraz ze stygnięciem tej wojny. Obrońcy wyboru wpadli tu zresztą we własne sidła. Sprzeciwiając się gorliwie antyaborcyjnym inicjatywom przedstawiali je jako przejaw niepotrzebnej ideologizacji polityki. Gdy jednak przegrali, to obóz zwycięzców mógł z łatwością narzekać na wracanie do tematu aborcji, nazywając go "zastępczym".

Nie oznacza to, że nie pojawiały się próby wywrócenia nowego stanu prawnego. SLD podejmował je dwukrotnie podczas pierwszej kadencji swoich rządów (1993 - 1997). Gdy jednak aborcja na życzenie (a taką postać miała lewicowa antyteza) została zakwestionowana przez Trybunał Konstytucyjny, postkomuniści postanowili nie ruszać więcej tego gorącego kartofla. Sprzyjały temu partykularne kalkulacje. Aleksandra Kwaśniewskiego próbującego kreować się na polityka ponad podziałami. Czy Leszka Millera szukającego poparcia biskupów przed europejskim referendum. Niechęć do zabawy gorącym kartoflem dotyczył zresztą w jeszcze większym stopniu innych ugrupowań. Jak wykazują sondaże, stosunek do szczegółów aborcyjnego ustawodawstwa dzieli nawet elektorat LPR.

Właśnie - sondaże. Bo równocześnie - i to największy paradoks - ten prowizoryczny, przyjęty trochę przez przypadek i trudny do zmiany przez zbieg różnych okoliczności (skład Trybunału Konstytucyjnego) stan prawny naprawdę zaczął się stawać kompromisem. Mniej już może politycznym, a bardziej społecznym. To nie prawo podążało za nastrojami, ale nastroje za prawem.

W momencie zażartej walki o nowe prawo w 1993 roku połowa Polaków pytanych przez CBOS opowiadała się za dopuszczalnością aborcji w przypadku trudnej sytuacji materialnej kobiety. Przed kilkoma miesiącami było to zaledwie 27 procent. Równocześnie 77 procent godzi się dopuszczenie aborcji, gdy ciąża zagraża zdrowiu matki, a 73 procent, gdy jest następstwem gwałtu.

Mamy więc do czynienia z mocnym przesuwaniem się społecznych nastrojów w kierunku niechęci wobec szerokiej dopuszczalności aborcji. Mimo dużo bardziej liberalnego, także w sferze języka, nastawienia większości mediów. A z drugiej strony - z rzadkim przypadkiem zestrojenia się kształtu prawa z poczuciem sprawiedliwości wyrażanym przez większość. Z uznaniem rozumowania, która zaważyło na przyjęciu tego prawa: państwo nie może żądać od matek heroizmu, ale nie uznaje aborcji za normalny środek rozwiązywania społecznych problemów. Nawet jeśli to rozumowanie jest logicznie ułomne (uznana prawem dopuszczalność zabójstwa?), to przecież bliższe ideałom antyaborcyjnej strony fundamentalnego sporu. I w tym sensie, choć kompromis przyjął się kosztem pryncypialnego rozumowania obu stron sporu, głównym przegranym okazali się zwolennicy wyboru.

Deklaracja intencji
Czy to tylko - jak chcą komentujące sondaże feministki - skutek konformizmu Polaków chcących być w zgodzie z obowiązującymi przepisami? W wielu innych wypadkach, na przykład kary śmierci, tego konformizmu nie widać. A może rację miał Donald Tusk, który zauważył w wywiadzie dla Tok FM, że już sama powracająca kilkakrotnie debata o prawnej ochronie życia zmieniła nastawienie wielu Polaków. Że dziś bardziej egzotyczna byłaby postawa jego koleżanki z liceum, która w warunkach peerelowskiej dopuszczalności przerywania ciąży traktowała ten zabieg jako coś zupełnie naturalnego. Coś, czym można się chlubić.

Oczywiście - i to druga strona tego medalu - ważnym składnikiem tego niezapisanego już kompromisu jest papierowość rzeczywistych sankcji. Zręcznie wykorzystywana przez oponentów antyaborcyjnych ograniczeń prawnych. Gdy pod rządami AWS policja podjęła kilka zupełnie symbolicznych nalotów na gabinety ginekologów dokonujących nielegalnych skrobanek, niechętne w większości rygorom media przyjęły takie działania jako coś przerażającego. Bierność jest z kolei przedstawiana jako dowód na hipokryzję władzy publicznej przymykającej oczy na aborcyjne podziemie. To kwadratura koła.

Zwolennicy wyboru przypominają o nierówności wobec prawa - łatwiej je bowiem obchodzić zamożnym niż biednym. To argument brzmiący przekonująco, a równocześnie sprowadzający cały spór ad absurdum. Czy gdyby policja urządzała naloty na luksusowe ginekologiczne przychodnie, uznaliby ten stan rzeczy za sprawiedliwszy? Logika jest w rękach przeciwników zakazów narzędziem tyleż poręcznym, co łatwym do nadużycia.

Możliwe - bo gdy nie ma precyzyjnych statystyk, poruszamy się w mgle hipotez - że obecnie to prawo jest bardziej deklaracją dobrych intencji niż skutecznym regulatorem społecznej rzeczywistości. Czy jednak taka deklaracja zmieniająca nastawienie jakiejś części społeczeństwa to dużo czy mało?

Kim są burzyciele?
Obecny kompromis - i polityczny, i społeczny - stał się czymś realnym, ale czy trwałym? Zagrożeniem jest dla niego wspomniana już tendencja, która z pewnymi wyjątkami (wzrost nastrojów antyaborcyjnych w USA) sprzyja dziś w świecie otaczającym Polskę zwolennikom wyboru. Polskie rozwiązanie, niechby i tylko symboliczne, to dla nich sól w oku. Paradoks polega na tym, że w roli rzeczników zanegowania kompromisu trochę wystąpili, a trochą zostali obsadzeni, najgorliwsi obrońcy życia.

Po części rzeczywiście odegrali taką rolę. Zwłaszcza na początku obecnej debaty politycy LPR czy Marek Jurek sugerowali, że traktują zmianę w konstytucji jako drogę do ewentualnego zwiększenia rygorów obecnej ustawy. Wystąpili zaś w roli burzycieli kompromisu również dlatego, że wywołanie demonów religijnej wojny z początku lat 90. może na dłuższą metę sprzyjać radykalnym zwolennikom wyboru.

Zwłaszcza że ten powrót do dawnych kostiumów sąsiaduje z rzeczywistymi przejawami religijnego i politycznego fundamentalizmu w wykonaniu LPR-owskich ministrów czy ojca Rydzyka traktowanego jako ważny składnik rządowego obozu. I uzupełnia się z coraz mocniejszym wrażeniem, że obóz braci Kaczyńskich podnosi tematy ideologiczne nie obok, ale zamiast pomysłów modernizujących polskie państwo.

Zarazem rzecznicy zmian w konstytucji zostali po części wepchnięci w rolę niszczycieli chwiejnego status quo. Nie jest przecież pewne, czy wpisane do konstytucji prawnej ochrony życia pociągałoby za sobą konieczność zaostrzenia antyaborcyjnego ustawodawstwa. Zapis w wersji braci Kaczyńskich z pewnością nie. O ile Roman Giertych od początku stawiał na rozpalenie ideologicznej batalii dla partykularnych celów bez oglądania się na jej skuteczność, o tyle marszałek Jurek sądził zapewne, że to czas na utrwalenie obecnego, wciąż niesprzyjającego aborcji na życzenie, społecznego klimatu. Jurkowi można zarzucać chęć rozstrzygnięcia ważnego sporu politycznego przy użyciu konstytucji. Warto jednak pamiętać: dla obrońców życia jego skuteczna ochrona jest co najmniej równie ważnym prawem obywatelskim, jak sprawiedliwość społeczna czy bezpłatna nauka.

Inną sprawą jest prawdopodobnie zerowa skuteczność tej inicjatywy. Jeśli nie zdarzy się cud, w tym przypadku zatriumfuje polityka jako sztuka dawania świadectwa.

Wyrok z odroczeniem
Czy to oznacza wyrok na obecny, dziwny i nie do końca spójny polski kompromis? Nastroje Polaków są w tej dziedzinie chwiejne: zaledwie 11 procent uważa ten temat za bardzo istotny. Stajemy się podatni na nowinki, racjonalne, a czasem bezsensowne, przychodzące z Zachodu, i nie widać mocnego powodu, dla którego ta jedna sprawa miałby się stać polską specyfiką na zawsze. W tym sensie inicjatywa Giertycha i Jurka jest samospełniającą się przepowiednią. Gorliwość, z jaką temat podchwytuje lewica, i wyraźna chwiejność Platformy Obywatelskiej to być może antycypacja tego, co zobaczymy w przyszłości.

Kierunek jest więc chyba przesądzony, chociaż... Nie wykluczałbym przetrwania tego kompromisu, nawet bez konstytucyjnych gwarancji, do momentu pojawienia się jakiejś refleksji na ten temat w skali wykraczającej poza granice naszego kraju.

Może przesądzi o tym dziś jeszcze mocno hipotetyczna nowa twarz obrońcy życia. Nie rozemocjonowanego słuchacza Radia Maryja, ale czytelniczki "Wysokich Obcasów", feministycznego dodatku do "Gazety Wyborczej", przekonującej, że nie sztuką jest domagać się legalizacji aborcji, sztuką jest natomiast zapobiegać przerywaniu ciąży poprzez stosowanie wiedzy, w tym antykoncepcji. Być może to właśnie ona opowie się za utrzymaniem zakazu - nie jako symbolu opresji kobiet, ale humanitaryzmu. To nie będzie już ta wersja ochrony życia, na której zależy Kościołowi. Ale kto wie, może to są szańce dla tych, którzy nie mogą się pogodzić z okropieństwem czegoś, co nieomal wszyscy, także ja, nazywają eufemistycznie zabiegiem.

Na początku XX wieku nie w hitlerowskich Niemczech, ale w Stanach Zjednoczonych, a i w licznych państwach europejskich, sterylizowanie upośledzonych (a za takowych uznawano wiele kategorii ludzi nazywanych "niedostosowanymi") traktowano jako wyraz postępu - naukowego i moralnego. W 1925 roku Sąd Najwyższy USA uznał nawet to oficjalnie. "Dość już było pokoleń imbecyli" - oznajmił sędzia referujący sprawę. Sprzeciwił się tylko jeden członek sądu - Pierce Butler, katolik. Dziś to jego uznano by za postępowego.




























































Reklama