Marzyłam o rodzinie wielopokoleniowej
Teresa Lipowska o tradycyjnym wychowaniu, budowaniu domu, próbach adopcji i szczęśliwym macierzyństwie

Broni się pani przed porównaniami z serialową Barbarą Mostowiak, a z pewnością coś was łączy: przez wiele lat żyła pani szczęśliwie z jednym mężczyzną.
Teresa Lipowska: Tego, co znaczy rodzina, nauczyli mnie rodzice. W naszym domu każdy znał swoje miejsce - rodzice byli rodzicami, których ja, mój brat i siostra musieliśmy słuchać i szanować. I taki model rodziny sama starałam się stworzyć. Choć nie do końca jest tak, jak sobie wymarzyłam - mój syn Marcin został jedynakiem... Ja zawsze marzyłam nie tylko o rodzinie wielodzietnej, ale wręcz wielopokoleniowej. Z taką intencją, jeszcze w latach siedemdziesiątych, budowaliśmy z mężem dom na warszawskim Mokotowie. Taki najtańszy, jakie wtedy budowano, ale z garażem, dużymi piwnicami. Musieliśmy go jednak sprzedać, bo syn z synową chcieli się wyprowadzić, żyć na własne konto. Na początku czułam trochę żalu, bo bardzo ten dom kochałam. Dziś się z tego cieszę - nie muszę odgarniać śniegu, myć siedemnastu okien, latać z herbatą po dwóch piętrach, kosić trawy... A nie mam już na to ani siły, ani czasu. Poza tym dobrze się stało, że syn ma własne mieszkanie. Ze swoją zaborczością mogłabym ingerować w jego życie. I ciągle dawałabym rady na temat wychowania Szymcia, mojego jedynego wnusia. A tak... jesteśmy w idealnych stosunkach. Kochamy się, myślę, że nie mamy do siebie wielu zastrzeżeń.

Filmowa Barbara jest więc pani przeciwieństwem? Ona za wszelką cenę chce pomóc dzieciom, nawet wbrew ich woli.
Teresa Lipowska: Barbara jest osobą dosyć prostą. Jej ingerencja w życie dzieci jest za duża, chociaż mam wrażenie, że akurat one to rozumieją. Ja mam jednego syna i jego losy bardzo mnie interesują. Choć było trudno, starałam się nie wchodzić mu z butami w życie. Anię, swoją żonę, zna od pierwszej klasy liceum. Byli razem przez całe studia, od siedmiu lat są małżeństwem. Nawet gdy razem mieszkaliśmy na Mokotowie, nigdy ode mnie nie usłyszeli: połóżcie taką serwetkę na stole, dlaczego na obiad są kluski, a nie kartofle? Tak nauczono mnie w domu. Czasem gdy patrzę na młodych ludzi, zastanawia mnie ich niechęć do tradycji, wartości rodzinnych, do romantyzmu i okazywania miłości. Nie wstydzę się przyznać, że jestem miłośniczką tradycji. W moim domu w salonie na telewizorze stoją tuż obok siebie dwa zdjęcia z Wigilii - mamy z tatą, gdy składają sobie życzenia. Mam szczęście, bo rodzina mojej synowej także jest bardzo związana ze sobą i z nami. Kilka miesięcy temu kupiliśmy nawet obok siebie działki w Zalesiu. Jeździmy tam w weekendy, urządzamy grille, rodzinne obiadki. To są namacalne dowody uczucia. Tego właśnie nauczyli mnie rodzice. Odkąd pamiętam, odkładałam pieniądze, by kupić coś mamusi na imieniny. Choćby trzy kwiatki i maciupkie, bardzo wtedy modne, perfumki "Być może". Nawet nie wiem, czy jej się podobały...

Ale czasy są inne. Kariery zawodowe rozwijają się w znacznej odległości od rodzinnych gniazd. Coraz mniej czasu jest dla najbliższych...

Teresa Lipowska: Ja niestety też nie poświęcam rodzinie tyle czasu, ile bym chciała. Mam wreszcie upragnionego wnuka, Szymka. Jest cudowny, przepiękny, wspaniały... Sama radość.











Reklama


W "M jak miłość" syn Barbary adoptuje dziewczynkę. Pani nigdy nie miała takich zamiarów?

Teresa Lipowska: Miałam. Przez dziesięć lat nie mogłam mieć dziecka i był to dla mnie wielki dramat. Odwiedzałam domy dziecka, już prawie wybrałam dziecko, które weszłoby do naszej rodziny. A chciałam zaadoptować co najmniej dwoje. I wtedy... zaszłam w ciążę. Zaspokoiłam więc instynkt macierzyński, ale podziwiam i szanuję ludzi, którzy odważają się na adopcję.

Nawet w najlepszej rodzinie zdarzają się trudne dni.
Teresa Lipowska: Należy się cieszyć z tego, co się ma, bo... jutro będzie lepiej.










Jestem pantoflarzem
Witold Pyrkosz o kobiecych rządach, paleniu papierosów, sprzątających wnuczkach i słonecznym udarze

W domu Mostowiaków rządzi Barbara. Pan nie ma nic przeciwko temu, by to kobieta grała pierwsze skrzypce?

Witold Pyrkosz: A skąd! Ja jestem wielbicielem matriarchatu. Tęsknię za tym, bo sam jestem trochę pantoflarzem. A wszystko dlatego, że w domu najbardziej istotny dla mnie jest święty spokój. Nie ma scysji - czy wydać na to, czy na tamto... We wszystkich kwestiach związanych z domem jestem bardzo spolegliwy. Każdą dezyzję w sprawie remontu, doboru glazury, firan czy mebli przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza i jestem szczęśliwy, że nie muszę się tym zajmować!

Żona rządzi, a pan z filozoficznym spokojem znosi ten stan rzeczy i w dodatku nazywa żonę radością i ocaleniem. Można się tego nauczyć?

Witold Pyrkosz: Recepta jest prosta. Jeżeli mam inne zdanie, a żona upiera się przy swoim, poddaję się, bo chyba ona ma rację. Kobiety myślą o rodzinie mocniej, głębiej i bardziej perspektywicznie. My, mężczyźni, myślimy na krótki dystans. Jak byłem młody, najważniejsze było nie to, żeby mieć mieszkanie, meble, ale... mieć czym jeździć. Zacząłem kolekcjonowanie od motocykla WSK, potem był skuter, dopiero po jakimś czasie pierwszy samochód. I daleko, daleko potem mieszkanie. O rodzinie nie myślałem. Dopiero po kilku latach małżeństwa, gdy przeprowadziliśmy się z Krakowa do Wrocławia, pojawił się temat domu. Ale kto o tym pomyślał? Moja żona! Kupiliśmy parcelę we Wrocławiu, zaczęliśmy budować dom. Potem przenieśliśmy się do Warszawy, dostaliśmy siedemdziesięciometrowe mieszkanie, które potem moja żona sprzedała... gdy byłem na zdjęciach. Powiedziała: nie dzwoń już do domu pod stary numer, bo właśnie dzisiaj się wyprowadzamy! Kupiła ziemię, zaczęła budować dom, założyła swoją firmę... Gdyby nie Krystyna, byłbym już w piachu - albo bym się zapił, albo z nudów umarł. No bo co ja bym teraz robił w Warszawie? Dwa razy w ciągu dnia szedł z psami na spacer?

Dużo tych psów?

Witold Pyrkosz: Cztery w zagrodzie, a do tego siedem kotów i jeden kotopies Bolek, marki york. Jedyny pies, który jest w domu. A na dworze dwa mieszańce, dwa owczarki alzackie i dwa czarne rosyjskie teriery, Misia i Pisia. Jest także Buzka, mieszaniec. I to jest jeszcze jeden powód, żeby zarabiać pieniądze...

Podobno finanse to pana specjalność?

Witold Pyrkosz: Bardzo lubię zarabiać pieniądze. A najbardziej zarabiać pieniądze na powtórkach seriali i filmów z moim udziałem. Człowiek nic nie robi, a tu kapie... Kiedy mam pieniądze, czuję się niezależny. W miarę możliwości, bo każdy z nas jest od kogoś zależny: katolik jest zależny od Pana Boga, złotówka od premiera Marcinkiewicza, a ja... jestem zależny od mojej żony. Jestem głową rodziny, ale szyją, która tą głową kręci, jest żona. To nie ja wymyśliłem, niestety, ale bardzo mi się ten zwrot podoba. Lubię zarabiać pieniądze, bo bardzo lubię je wydawać. Zresztą dopóki człowiek zarabia, czuje, że jest potrzebny.

Teresa Lipowska marzyła o rodzinie dużej i wielopokoleniowej. Pan pragnie do końca świata być otoczony wnukami?

Witold Pyrkosz: Nie marzę o tym, żeby żyć z dziećmi pod jednym dachem. Musiałbym te dzieci uczyć, a ja nie mam do tego cierpliwości. Byłem kiedyś marnym dziadkiem. Przebywanie z dziećmi męczyło mnie, a czasem wręcz denerwowało. Teraz może by było inaczej, ale na szczęście syn i córka mieszkają w Warszawie, a nas na wsi tylko odwiedzają. Zresztą nadal nie marzę, by cały dzień być otoczony wnukami. Syn ma Zosię i Marysię . Wnuczki traktują mnie jak kogoś, kto ma zawsze rację. Nie boją się mnie - nigdy nie były karcone, czasem pouczam je, czego nie powinny robić. Córka ma trzy dziewczynki: Karolin i bliźniaczki Kaję i Kamilę. A te małe pociechy przeważnie pracują. Jak przyjadą, od razu pytają - dziadziu, a może trzeba śnieg odgarnąć, liście pozamiatać? Jedna ma swoją miotłę, druga ma swoją - i zamiatają. Chociaż oczywiście dostają za to wynagrodzenie, to i tak jestem pełen podziwu, że im się chce. Bo Karolina już mówi: niech Kaja i Kamila zamiotą... Małe znalazły też sposób na babcię. Pytają - babciu, zrobić ci porządek w torebce? I już wiadomo, o co chodzi... wszystkie drobne, jakie żona w niej trzyma, znikają co do grosika. Ale to są takie małe radości.

Łatwo pamięta się o rodzinie, gdy jest się osobą lubianą, rozpoznawaną, bohaterem dużego i małego ekranu?

Witold Pyrkosz: Rodzina teraz jest dla mnie najważniejsza. Czasem się zastanawiałem, czy oddałbym nerkę swojemu dziecku... Ale już mi to nie grozi. Rodzina zdrowa, a nawet gdyby coś się stało, to moje organy do niczego się już nie nadają. Ale gdyby trzeba było sprzedać naszą posiadłość na wsi, to nie byłoby nawet rozmowy między mną a żoną. Rzeczy materialne w takich wypadkach są nieważne.

A pracował pan nad tym, by ta rodzina była udana?

Witold Pyrkosz: W ogóle. Nie wtrącałem się w wychowanie dzieci i nawet nie przeprowadzałem z nimi żadnych rozmów o życiu. Ani też nie zachęcałem ich na siłę do wytężonej nauki. Pełna samowolka... Jeśli chodzi o syna, to szczerze powiem, że o wiele bardziej ulegam jego kłopotom, szczególnie finansowym, niż żona. Krystyna uważa, że Witold jest na tyle dorosły, że powinien swoje problemy rozwiązywać sam. Ale ja czasem, po cichu, coś rzucę... Chociaż jestem wrogiem pomagania na siłę bądź co bądź dorosłemu facetowi. Dopóki człowiek nie weźmie płonących żagwi w ręce, nie pojmie życia.

Mądrość przez pana przemawia. A przyznaje pan, że w dzieciństwie był niezłym gagatkiem, którego przyszłość spędzała rodzicom sen z powiek.

Witold Pyrkosz: Jak owieczka to ja nie byłem. Alkoholu, i owszem, w młodości się nie piło, ale już papierosy jako nastolatek popalałem. Potem wymiotowałem i miałem bóle głowy. Ale tak się wciągnąłem, że paliłem przez okrągłe pięćdziesiąt lat. Teraz od prawie szesnastu nie palę, bo lekarz postraszył mnie, że jeśli nie rzucę, to będę miał taką astmę, że stracę głos... Żona też rzuciła palenie. Jej było ciężej, bo kobiety generalnie trudniej wychodzą z nałogów. Teraz mnie do papierosów nie ciągnie. Ja jestem twarda sztuka ze Lwowa. Byłem sam wychowywany przez matkę. Rodzice nie żyli w zgodzie. Z ojcem, który mieszkał w Katowicach, spotkaliśmy się na dłużej w 1939 roku, gdy przed Niemcami uciekł do Lwowa. Zaraz potem uciekał dalej, bo przyszli Rosjanie, a on był w Orlętach Polskich. Chyba nie byłem grzecznym chłopcem. We Lwowie mieszkaliśmy naprzeciwko Wzgórz Wuleckich. Tam podglądaliśmy z kolegami pary kochające się latem. Jednego dnia tak się zapatrzyłem, że dostałem udaru słonecznego. Ledwo z tego wyszedłem. I w ten sposób uchroniłem się przed laniem.

A swoje dzieci ganiał pan kiedykolwiek z paskiem dookoła stołu?

Witold Pyrkosz: A skąd! Witek był bardzo przeze mnie rozpieszczany. Bo u nas rodziły się same dziewczyny. Żona, z domu German, ma siostrę i brata w Krakowie. Kiedy urodziła się nam Kasia, nie wzbudziło to sensacji, bo wiadomo, że u Germanów rodzą się dziewczyny. Kiedy dziewięć lat po niej urodził się Witek, dumni wysłaliśmy telegram do Krakowa. I dwa dni później zjawiła się u nas siostra żony. Przyjechała, rozwinęła pieluchę i sprawdziła! A teraz znowu mamy pięć wnuczek.... Czekam więc jeszcze na wnuka. Bo na razie to na mnie i Witku kończy się ród Pyrkoszów. A to takie fajne chłopaki! Byłoby szkoda...




















Reklama