Czesława Cieślak miała siedemnaście lat, gdy ojciec kazał jej wyjść za mąż za porucznika wojsk pogranicza. Mogła urodzić mu dzieci i wieść spokojne życie, jak to w małym miasteczku. Może tak byłoby lepiej. Stało się inaczej. Jej wielki talent operowy (sopran koloraturowy o imponującej, czterooktawowej skali) dostrzegli nauczyciele. Jako cudowne dziecko przyjechała do Warszawy, gdzie trafiła pod opiekę samego Władysława Szpilmana. To on wymyślił jej nowe imię i nazwisko, i zachęcił do kariery.

Dziś jako Violettę Villas zna ją każdy. Już po kilku latach udało się jej to, o co bezskutecznie walczą polskie piosenkarki i piosenkareczki. Jej nazwisko rozbłysło w Stanach Zjednoczonych, gdy zaśpiewała duet z samym Frankiem Sinatrą. – W życiu gwiazdy osiągnęłam chyba wszystko, występowałam na największych scenach świata, w Paryżu, Las Vegas. Proszę sobie wyobrazić, olbrzymia scena, gasną światła, wjeżdża wielki cadillac, a w nim ja – opowiadała pod koniec lat 90. w popularnym programie telewizyjnym Zofii Bigosowej.

PRACA, PRACA, PRACA

Paweł Borkowski miał 15 lat, kiedy usłyszał od ojca, że „twój to jest tylko oddech”. Tego dnia nie dostał na kino (grali akurat „Wejście smoka”, każdy chłopak musiał wtedy widzieć ten film). Ze złości i z upokorzenia zrodziło się w nim postanowienie: „nie wezmę od niego nawet grosza”. I nigdy już nie wziął. Najpierw z kolegami roznosili mleko. Wstawali o świcie. Razem odbierali wózek ze skrzynkami mleka. Po trzech godzinach szybkie śniadanie i… biegiem na lekcje.

Gdy skończył szkołę, nie wylądował jak większość jego kolegów na zasiłku. Szybko odnalazł się w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Robił duże pieniądze jako przedstawiciel handlowy, wszyscy wróżyli mu karierę. Dziś wielu prezesów i dyrektorów w dużych firmach to ludzie, którzy w tamtych czasach tak właśnie zaczynali. Ale on wybrał inaczej – założył firmę. Warsztat samochodowy, bo auta od dziecka były jego pasją.

Miał niespełna trzydzieści lat. Na warszawskim Bemowie znalazł stare budynki po jakichś zakładach, zaniedbane, niczyje. Zatrudnił najlepszych mechaników, o jakich kiedykolwiek słyszał. Po dwóch latach uruchomił myjnię. Sam się nauczył, jakich preparatów używać do jakiego lakieru, jak wycierać, żeby nie było smug, sam szkolił swoich pracowników. – Aut nie myje się jak garnki, trzeba je wypieścić, no prawie jak kobietę – opowiada Paweł. – Zatrudniałem tylko takich, którzy to rozumieli…

Z takim podejściem do interesu Borkowski zdobył najlepszych
i przede wszystkim bogatych klientów. Z warsztatu samochodowego zrobił miejsce niemal kultowe. Skończył 37 lat i miał wszystko: pieniądze, dobrą firmę, satysfakcję i miłość.

KARIERA W ROZKWICIE, ŻYCIE W ROZSYPCE

Tuż po Nowym Roku pogotowie przywiozło do szpitala psychiatrycznego w Stroniu Śląskim zaniedbaną, brudną kobietę. Wściekle kopała, rzucała się, gryzła. Trzeba było ją odizolować. Personel szpitala przez kilka dni ukrywał, że ową pacjentką jest Violetta Villas. W jej karierze udało się wszystko, w życiu nie udało się nic.

Jej kolejne małżeństwa legły w gruzach. Nawet to, które miało być jak z bajki – z amerykańskim, polonijnym biznesmenem, który pod koniec lat 80. wywiózł ją z Polski. Syn z pierwszego małżeństwa praktycznie nie utrzymuje z nią kontaktów. Na łamach „Faktu” opowiada, że przez lata był izolowany od matki przez złą gospodynię, która miała zdominować życie wielkiej gwiazdy.

I jeszcze jedno: gdy w szpitalnym zaciszu najlepsi lekarze ratowali Violettę Villas, w jej opuszczonej posiadłości wyło z głodu kilkaset psów i kotów. Bo tylko z nimi w ostatnich latach wielka gwiazda chciała przebywać. W szpitalu psychiatrycznym wylądował też Paweł Borkowski. Zgłosił się sam. Ale wczeniej po prostu zniknął, wycofał się z życia. – Nie wiedziałam, co się dzieje. Paweł jakby wyparował. Nie odbierał telefonów, drzwi jego domu były zamknięte na głucho – opowiada nam Ewa, dziś 35-latka, żona Pawła – Byłam naprawdę przerażona. Wiedziałam, że dzieje się coś złego.

A on siedział w domu. Po prostu. Tydzień, dwa, pięć. Prawie nie wstawał z łóżka. Oczy podkrążone, schudł, nie chciał z nikim rozmawiać. Depresja. Pustka. Nic. W końcu szpital psychiatryczny. Leczenie trwało kilka miesięcy. Powrót do życia znacznie dłużej. – Minęły jakieś dwa lata, zanim wróciłem do siebie – opowiada dziś Borkowski. Brat nie miał serca do warsztatu samochodowego, klienci najpierw o Pawła pytali, czas mijał, przyjeżdżali coraz rzadziej.

Kryzys Andrzeja Markowskiego, 40-letniego właściciela firmy spedycyjnej, przyszedł nagle, choć był mniej spektakularny. Wylew, karetka, OIOM, potem długa, kilkumiesięczna rekonwalescencja. Zakaz pracy. Ale początki wyglądały tak samo jak u Borkowskiego: ciężka harówka, wielka ambicja, no i wszystkie te atrybuty szczścia, których zazdroszczą inni. Do tego ładna żona, dom, zdrowe dzieci. Markowski zawsze uważał, że najlepiej będzie, gdy zrobi wszystko sam. Więc sam załatwiał każdy drobiazg, wszystkiego pilnował. – A jak ktoś wszystkiego pilnuje, to go nie ma dla nikogo. Nawet dla własnej żony – mówi Markowski.

– Dopiero na szpitalnym łóżku zrozumiałem, że jak jestem niezastąpiony w pracy, to nie mogę być niezastąpiony w domu. Szkoda, że ta wiedza przyszła tak późno. Wtedy, w szpitalu, zauważył, że żona Madzia niewiele mówi, że spuszcza wzrok, ma łzy w oczach, że z każdego jej ruchu bije smutek. I że Asia i Monika, ich córeczki, już przestały być dziećmi. – Przeraziło mnie, że nie widziałem depresji żony, że nie zauważyłem, jak dziewczynki to przeżywają i jak czują się bezradne, do głowy mi nie przyszło, że moje dziewczyny potrzebują mnie jako mnie, faceta do rozmowy, do pobycia ze sobą. A miały wizytatora.

TRZY RAZY HAPPY END I DOM WARIATÓW

Dziś Paweł Borkowski z żoną Ewą mają niewielkie biuro podróży. Organizują szkolenia dla firm, wakacje dla szkół, wycieczki, a nawet pielgrzymki. No i najważniejsze: mają dwójkę dzieci. – Teraz napędza mnie miłość – uśmiecha się Paweł. – A to całkiem inny napęd. Andrzej Markowski ma teraz nie jedną, a kilka firm.

– Dziś jestem prawdziwym szefem: daję pracę, pozwalam ludziom odpowiadać za to, co robią, interweniuję tylko, kiedy jest to konieczne. Mam czas dla swoich córek, sukces materialny zaczął mieć sens, kiedy przestałem dla niego zabijać siebie i własną rodzinę.

W historii Czesławy Cieślak happy-endu nie ma. I chyba nie będzie. Lekarze ciągle jeszcze izolują słynną gwiazdę od otoczenia. Nie chcą się zgodzić nawet na widzenie z synem. Ale to nie koniec. Jest bardzo prawdopodobne, że zostanie ubezwłasnowolniona, w tej sprawie toczy się już postępowanie sądowe.






































Reklama



SUKCESOHOLICY
komentuje Izabela KIELCZYK, psycholog biznesu

Uzależnienie od sukcesu, od ciągłej stymulacji kolejnymi wyzwaniami, może być równie silne, jak uzależnienie od narkotyków. Rodzi się przymus, żeby zawsze robić wrażenie, piąć się coraz wyżej, jeździć lepszym samochodem. To się odbija na rodzinie, relacjach z ludźmi, w końcu na zdrowiu. Takie osoby zwykle za wszelką cenę walczą o uzyskanie przewagi, dominację – zarówno w pracy, jak i w domu. Od rodziny oczekują podległości jako rekompensaty za swoją ciężką pracę. A pracują non stop, popadają w pracoholizm, pojawia się u nich wypalenie zawodowe. Szansę na całkowite wyjście na prostą mają tylko ci o silnych charakterach, z mocnym kręgosłupem moralnym, gotowi ciężko pracować, ale nad sobą. Jak tego uniknąć? Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie STOP.
Wysłuchał: Łukasz Kowalski