Czy miałaś 31 grudnia przeczucie, że ta noc nie będzie należała do udanych, mimo, że spędzisz ją na wspaniałej imprezie? Na pewno tak. Tajemnicą tych kilku godzin, podczas których każdy z nas ma obowiązek się dobrze bawić, nie jest wcale precyzyjne planowanie. Liczy się spontaniczność, pomysł i oryginalność. Nie wierzysz? Zobacz, co przeżyły Julia i Ania.

Reklama

WWW.NASZA-KLATKA.PL

"Nie planowaliśmy sylwestra. Imprezy nie powypalały, zresztą nie mieliśmy z kim zostawić naszej córeczki - dziadkowie zastrajkowali i powiedzieli, że wyjeżdżają w góry. 31 grudnia rano obudziłam się i pomyślałam, że ten dzień będzie taki, jak wszystkie inne, może z wyjątkiem tego, że nie musimy biec do pracy. Miałam trochę pretensji do mojego męża, że nic nie załatwił na tę magiczną noc, więc - zrezygnowana - postanowiłam spędzić ją w szlafroku, przed telewizorem. Trudno, nie zawsze można się dobrze bawić.

Poszłam jednak do sklepu po szampana, żeby chociaż w ten sposób zaznaczyć odświętny nastrój tego wieczoru. Spotkałam tam sąsiada, który z nosem na kwintę kupował łososia do jajek. Nie było mu do śmiechu - właśnie rysowała się przed nim perspektywa spędzenia wieczoru w samotności. Zaryzykowałam i zaproponowałam, żeby wpadł do nas - razem z tymi własnoręcznie przygotowanymi jajkami. Najwyżej ponudzimy się razem. A na klatce spotkałam sąsiadkę z dołu - i ją także zaprosiłam, razem z mężem. I okazało się, że niechcący rozkręciłam genialną imprezę, która skończyła się o 5. nad ranem. Poznałam bliżej ludzi, których widywałam jedynie w przelocie, okazało się, że wszyscy mamy podobne poczucie humoru i lubimy tańczyć. Huczny sylwester nikomu nie przeszkadzał - prawie cała klatka bawiła się bowiem u nas!" - Julia, 32 lata, księgowa.

Reklama

czytaj dalej...



SINGIELKA W OPERZE

Reklama

"Zawsze spędzałam sylwestra na jakiejś szalonej imprezie. Z facetem, oczywiście. Ale w zeszłym roku tak wyszło, że zostałam sama - porzucił mnie mężczyzna, na którym bardzo mi zależało. Byłam nieco obolała psychicznie po tym nagłym rozstaniu, nie wyglądałam najlepiej: pogorszyła mi się cera i miałam podkrażone oczy. Wiedziałam oczywiście, że prędzej czy później mi to przejdzie i wrócę do formy, ale cały grudzień przeleżałam w łóżku. Co więcej: to, czy gdzieś wyjdę na sylwestra, czy też nie było mi całkowicie obojętne...

31 grudnia rano zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka, zdeklarowana stara panna. >> Idziemy na sylwestra, szykuj się<< - powiedziała. I dodała: >>Do opery<<. Uśmiałam się. Ja, królowa warszawskich parkietów klubowych mam umierać z nudów podczas jakiejś nudnej opery i do tego w ostatnią noc w roku? Ale Marta była nieugięta. Namówiła mnie - o 21.00 miałam być u niej w domu. Wbiłam się w małą czarną (dobrze wyglądałam, bo trochę z tej zgryzoty schudłam), bardzo mocno umalowałam i wsiadłam do taksówki.

To był najlepszy sylwester w moim życiu. Opera była wspaniała, bardzo mnie poruszyła... nie mówiąc już o atmosferze, jaka panowała na sali i poza nią. Wszyscy byli niezwykle eleganccy, czułam się tak, jakbym przeniosła się w czasie o sto lat do tyłu. Do domu wróciłam w doskonałym humorze i z przeczuciem, że gdybym na siłę poszła na jakąś imprezę (notabene z jakimś przypadkowym facetem), to byłabym znudzona i niezadowolona. Ta noc napełniła mnie optymizmem!" - Ania, 33 lata, menedżerka.