Co gorsza, wiąże się z nim jeszcze jeden problem, tak naprawdę nie ma pewności, czy mityczne miejsce w ogóle istnieje.

Dotychczas nie pojawiły się bowiem badania, które dowiodłyby tego niezbicie. W minionym tygodniu dyskusja o Świętym Graalu seksuologii rozgorzała na nowo. Włoscy uczeni z uniwersytetu w L’Aquila ogłosili bowiem, że dzięki ginekologicznym badaniom ultrasonograficznym odnaleźli na przedniej ściance pochwy badanych kobiet niewielkie zgrubienie. Według nich to jest właśnie punkt G. Ale czy na pewno?

Na początku był Freud

O tym, że mogą istnieć dwa rodzaje kobiecego orgazmu, po raz pierwszy napisał Zygmunt Freud. To on ukuł pojęcia „orgazm łechtaczkowy” i "orgazm pochwowy”. Niestety, ojciec psychoanalizy nie poprzestał na wydzieleniu tych dwóch typów osiągania seksualnej satysfakcji u kobiet. Nadał im również znaczenie wartościujące. Orgazm odczuwany w wyniku stymulacji łechtaczki uznał za niedojrzały, gorszy i niepełny, bo tego rodzaju doznania kobiety odkrywają przypadkiem, jeszcze w dzieciństwie. Dopiero rozkosz wywoływana poprzez pobudzenie wnętrza pochwy - czyli podczas stosunku - zasługiwała według Freuda na miano orgazmu prawdziwego i dojrzałego.

Te poglądy sprawiły, że osiągnięcie orgazmu pochwowego stało się punktem honoru dla całych pokoleń kochanków. I to nawet mimo badań seksuologów dowodzących, że nawet 70 proc. kobiet nie szczytuje podczas stosunku, lecz w czasie pieszczot łechtaczki. Nawiasem mówiąc, to właśnie ten organ jest najmocniej unerwionym skrawkiem ciała kobiety, z 6 - 8 tys. zakończeń nerwowych.

Dlaczego więc po dziś dzień za najbardziej erogenne miejsce uchodzi (chyba) niewielki punkt (chyba) na przedniej ścianie pochwy? Taki wniosek wysunął w 1950 r. profesor Ernst Graefenberg, niemiecki ginekolog, pionier w dziedzinie badań nad seksualnością kobiet. Za najbardziej aktywną damską strefą erotyczną uznał on właśnie punkt leżący koło cewki moczowej, który powiększa się podczas pobudzenia seksualnego. Ten mało seksowny opis został skrócony w przełomowych publikacjach z 1981 roku popularyzujących wiedzę na temat kobiecego orgazmu. I tak powstało pojęcie punktu G (G jak Graefenberg), zwanego też przestrzenią Graefenberga.

Punkt G na nowo

Prawie 60 lat po Graefenbergu poszukiwaniami punktu G zajął się dr Emmanuelle Jannini z włoskiego uniwersytetu w L’Aquila. Uczony ten od lat prowadzi badania nad kobiecym orgazmem. Ostatnio postanowił sprawdzić, czy znajdzie różnice w budowie pochwy pomiędzy kobietami, które uważają, że ich orgazmy pochwowe są związane z odnalezieniem punktu G, a tymi paniami, które nie mają takich odczuć. Wyniki tego właśnie eksperymentu opublikował w marcowym wydaniu "Journal of Sexual Medicine”.

Jego zespół przebadał za pomocą ultrasonografii ginekologicznej 20 kobiet. Dziewięć z nich odczuwało orgazmy pochwowe, 11 - nie. Podczas badania naukowcy stwierdzili, że u kobiet z pierwszej grupy tkanka na ściance pochwy jest grubsza niż u kobiet z drugiej grupy. Według dr. Jannini’ego owo zgrubienie to właśnie obiekt tak długich poszukiwań: punkt G. I - twierdzi uczony - dowodzi to również, że kobiety, u których nie jest on widoczny, nie są w stanie osiągnąć orgazmu pochwowego.

On to czy nie on?

Doniesienia te wywołały od razu burzliwe reakcje - zarówno w świecie naukowców (zajmujących się seksem), jak i laików (zajmujących się seksem). Jedni i drudzy pozostali nie do końca przekonani, przy czym sceptycyzm środowiska naukowego znalazł odbicie w dyskusji zamieszczonej na łamach tygodnika "New Scientist”.

Według niektórych uczonych to, co ujrzał podczas badań ultrasonograficznych dr Jannini, wcale nie musi być punktem G. Zgrubienie może być pozostałością tzw. gruczołu cewki moczowej. Jest to żeński odpowiednik prostaty, który u kobiet powstaje w embrionalnym etapie rozwoju z tych komórek, z których w zarodkach męskich wykształca się prostata. Gruczoły te istnieją u kobiet zaledwie w szczątkowej formie, ale według niektórych teorii to one mają być odpowiedzialne za wywoływanie orgazmu pochwowego. Można więc powiedzieć, że to właśnie owe gruczoły stanowią erogenny "punkt G”.

Wątpliwości ma również dr Tim Spector z londyńskiego St Thomas Hospital. Należy on do grona tych uczonych, którzy w ogóle odrzucają istnienie czegoś takiego jak superczuły punkt G. Według Spectora widoczne w obrazie ultrasonograficznym zgrubienia mogą być częścią łechtaczki, której kształt i wielkość znacznie różni się u poszczególnych kobiet.

Teoria Jannini’ego krytykowana była z jeszcze innej strony. Nie wszyscy np. zgadzali się ze stwierdzeniem, że kobiety, które nie odczuwają pełnej satysfakcji podczas stosunku, w ogóle nie są wyposażone przez naturę w punkt G. Według Leonore Tiefer, psychiatry z New York University School of Medicine, zaobserwowane przez dr. Jannini’ego zmiany kobiet, które "czują” punkt G, mogą być wynikiem… wytrwałych ćwiczeń, które wpłynęły na ich anatomię tak, jak gimnastyka wpływa na rozbudowę mięśni.

Mimo zarzutów dr Jannini nie poddaje się. Zaplanował już kolejne badania, które mają pomóc ustalić, statystycznie ile kobiet jest szczęśliwymi posiadaczkami punktu G. Naukowiec jest przekonany, że jego poszukiwania mają ogromne znaczenie dla pań. Jego zdaniem dodają im pewności siebie, gdyż pokazują, że nie ma jednej słusznej drogi do przeżywania rozkoszy.

Warto zapamiętać, że na pewno nie jest nią mityczny punkt, którego być może wcale nie ma.