Hanna Bakuła - malarka
- "Znam związki, które funkcjonują jak „para gniadych” - czyli konie tej samej maści, które całe życie chodzą w jednym zaprzęgu. Tacy byli moi dziadkowie, tacy są moi obecni partnerzy od brydża. Znam osoby, które zabierają małżonków w delegacje, bo bez nich nie mogą wytrzymać i takie, w których mąż jedzie po żonę z Żerania na Bielany, żeby ją zawieźć do Wilanowa, mimo że ona ma prawo jazdy i metro pod nosem. A to dlatego, że ona „woli” kiedy on ją zawiezie. Taki model się sprawdza pod warunkiem, że Ci ludzie wejdą w związek bardzo młodo i są zawsze razem. Niczego innego nie znają i nawet nie chcą poznawać. Wówczas ich związek jest nie do rozśrubowania.
Ja zwykle żyłam w drugim modelu, t. j. byliśmy razem, ale mieliśmy własne sprawy i uważam, że to jest najfajniejsze. Z tym zastrzeżeniem, że rozstania są krótkie, bo wówczas taki model można utrzymać na wieki. Ale jeżeli ludzie snują osobne plany, mogą bez siebie wyjeżdżać na długie urlopy, to już jest źle. Ja zawsze myślę, ze oni się już mniej kochają, skoro mogą się tak łatwo rozstawać. Wiem to po sobie: bywało, że zaczynałam od modelu pierwszego, potem był drugi, a kiedy zaczynałam myśleć o wakacjach osobno, to już wiedziałam, że jest „z górki” i że się rozstaniemy. I tak to zwykle bywa".

Fiolka Najdenowicz - piosenkarka
- "Wydaje mi się, że w związku "symbiotycznym" - takim co to wszystko, zawsze i wszędzie razem - można być bardzo nieszczęśliwym. Dla mnie to niewyobrażalne. Ja potrzebuję bardzo dużo własnej przestrzeni i rozumiem, że partner też może jej potrzebować. Dlatego nie wiem, czy mogłabym zamieszkać z kimś na całe życie pod jednym dachem, chyba że byłby to bardzo duży dach (śmiech). Chociaż pomieszkiwałam z jednym facetem 2,5 roku i potem jeszcze z jednym przez rok. Ale obecnie już nie wiem, czy mogłabym wytrzymać z kimś 24 godziny na dobę. Nie wyobrażam sobie, że facet w ogóle mógłby mi powiedzieć „wyprasuj mi spodnie”, albo „bądź cicho”. Chyba wyleciałby przez okno. Obecnie jestem w związku na odległość i jest mi dobrze. Mieszkam sama, sama na siebie zarabiam, jestem niezależna".




Grażyna Wolszczak - aktorka
-"Jestem za tym, żeby - w związku - iść pięknie obok siebie, a nie wskakiwać na plecy jeden drugiemu. Trzeba budować swoją niezależność, wychodząc z założenia, że jesteśmy razem, bo tego chcemy a nie dlatego, że daliśmy się w coś uwikłać czy spętać. Ja mam akurat fioła na punkcie niezależności i zawsze powtarzam, że futro wolę sobie kupić sama. Ale nie każdy aż tak silnie to odczuwa. Związek budują przecież ci partnerzy, którzy w nim są: oni zgłaszają swoje potrzeby i dostosowują się do siebie. A ludzie są różni. Jeden potrzebuje własnego ogrodu, żeby poczuć się niezależnym, a drugiemu wystarczy grządka".

Ewa Gawryluk - aktorka
- "W tych związkach, gdzie partnerzy spijają sobie z dzióbków, na ogół któraś ze stron zapomina o sobie. Nie chce być odrzucona, więc stara się za wszelką cenę dostosować, upodobnić, zatrzeć różnice. Nie wierzę, że ludzie mogą się idealnie dobrać. A to na ogół kobiety chcą się podporządkować, chcą być dobre, chcą żeby było idealnie. Tymczasem to dwie osoby muszą coś z siebie dawać. Znam to, bo zanim wyszłam za mąż też byłam w paru związkach. Teraz - wydaje mi się, że jest ok".


Zofia Milska-Wrzosińska, psychoterapeutka, pisze w bdquo;Bezradniku. O kobietach, mężczyznach, miłości, seksie i zdradzie”, że bycie razem podlega cyklicznym przypływom i odpływom. Kontakt - wycofanie - kontakt - wycofanie. To tak oczywiste, jak fakt, że po nabraniu powietrza następuje wydech. Nie możesz funkcjonować na bezdechu. Udusisz się.




W miłości jest podobnie. Niektórzy to rozumieją. „Inni natomiast nie są w stanie tego zaakceptować, ponieważ oddzielność oznacza dla nich coś więcej niż tylko naturalną fazę w rytmie kontaktu i wycofania - coś groźnego i niepokojącego” - pisze Milska-Wrzosińska. Co? Samotność. Lęk przed porzuceniem. Poczucie bycia odrzuconą, odciętą, nieakceptowaną przez partnera. Związek nadaje kształt i sens naszemu istnieniu, tak jak dzban nadaje formę wlanej do niego wodzie. Po co więc się rozstawać? Po co pozwalać partnerowi na własne hobby, rozwijać swoje pasje? Przecież mamy siebie nawzajem. Własną odrębność, zaczynamy postrzegać jako sprawę zagrażającą nam.

„Obserwowałam to u moich dziadków” - zwierza się Kasia. „Byli nierozłączni. Babcia dusiła w dziadku wszelkie przejawy samodzielności, nie puszczała go samego nawet na krok. Wszędzie chodzili razem, mieli wspólnych znajomych. Mama opowiadała, że tylko raz dziadek zapragnął urwać się babci. Pochodził z Kresów, znalazł jakieś stowarzyszenie kresowiaków. Został w nim skarbnikiem. Zaczął wychodzić w środy wieczorem. Sam. Babcia nie mogła tego znieść. Wymusiła na dziadku, by kiedyś zabrał ją z sobą. Ale ludzie ze stowarzyszenia nie przypadli jej do gustu. Babcia oznajmiła dziadkowi, że więcej nie będzie tam chodził. A on stulił uszy i… zgodził się”.

Dziś dziadkowie Kasi toczą wojnę na śmierć i życie, na zamęczenie „przeciwnika”. Ich wzajemne uwielbienie i bliskość przerodziły się w niechęć, pogardę, robienie sobie na złość. Dlaczego? Bo przesadna bliskość wcale nie wyszła im na dobre. Nie tworzyli dobrego związku, tworzyli związek, który Milska-Wrzosińska nazywa symbiotycznym. Partnerzy w takiej relacji zlewają się w jedno, ich osobowości ulegają stopieniu.



„Po latach - lub po tygodniach - następuje ewolucja: oddzielność w dalszym ciągu jest niemożliwa, ale to, co łączy dwoje ludzi, nabiera zupełnie innego charakteru” - czytamy w „Bezradniku”. Jakiego? Jedność zostaje zastąpiona wspólnotą nienawiści, czyhania na pomyłkę, potknięcie partnera, wytykania mu błędów. Wszystko dobre, co jest stosowane z umiarem. Zbytnia intymność, zlanie się, powodują, że w końcu związek się wyjaławia. Nagle nie ma o czym rozmawiać. Nie ma czego odkrywać. Wszak partner jest taki przewidywalny, tak dobrze znany, jak własna kieszeń. Znika fascynacja. Wraz z nią odchodzi też atrakcyjność seksualna partnera, bo trudno przecież pożądać czegoś, co traktuje się jak fragment siebie. Pragnie się tego, po co trzeba wspinać się na palce. Zniwelowanie, zniszczenie dystansu dzielącego dwoje niezależnych, samodzielnych ludzi w związku może powodować nawet większe problemy niż dystans zbyt duży. „Kiedy stopniowo zatapiamy się w naszym małżeństwie, pomyślmy czasem, że być może utonie ono wraz z nami…” - konkluduje Zofia Milska-Wrzosińska.

Jak szkatułka w szkatułce
Dlatego, zamiast budować w związku bliskość totalną, przywodzącą na myśl ciasne M2 w bloku z wielkiej płyty, wyprowadź waszą miłość do domu z dwoma ogrodami. A wtedy, nawet jeśli w rzeczywistości będziecie mieszkać w kawalerce, będzie między wami przestrzeń konieczna, by wziąć oddech i rozwinąć skrzydła. Wspólny dom - to jasne. Ale dwa ogrody?

Ogrody symbolizują własne, niezależne miejsca dla każdego z partnerów. Twój ogród i jego ogród. Te ogrody to znajomi, których ze sobą nie dzielicie. Twoje przyjaciółki, z którymi spotykasz się od czasu do czasu sama. Jego kumple, z którymi on ogląda mecze, gra w bilard, chodzi na piwo. Bez ciebie. Wasze hobby, zainteresowania. To nie musi być od razu nurkowanie czy wspinaczka wysokogórska. Pasja nie musi być spektakularna, nie trzeba się nią chwalić w CV. Jeśli twój partner będzie miał swoje hobby, poproś, by od czasu do czasu zaprosił cię do tego świata, opowiedział, wytłumaczył, pokazał. Zdziwisz się, gdy zobaczysz w jego oczach błysk, którego nie widziałaś już od dawna. Być może właśnie to będzie cię w nim intrygowało?

Pozwól, by i on nigdy nie poznał cię na wylot. Miej swoich przyjaciół, swoje hobby. Takie osobne ogrody są fajne, bo zawsze możesz udać się na krótką „emigrację” w swój własny świat, gdy coś będzie między wami zgrzytać. Własny ogródek to nie tylko miejsce na oddech, na zrzucenie stresów. To także miejsce, do którego fajnie od czasu do czasu zaprosić partnera. Pokazać mu: „Zobacz, taka też jestem. Wiedziałeś?”. Sprawić, by spojrzał na ciebie z zupełnie z innej perspektywy. Udany związek to trochę jak otwieranie kolejnych szkatułek. Urok niespodzianki. Już wydaje ci się, że otworzyłaś wszystkie, że w środku na pewno nic nie ma, a tu - proszę - jednak jest coś jeszcze! Kolejna kasetka. A w niej następna. Można je tak otwierać, otwierać… nawet do końca życia.




Dorota Mikłaszewicz

opr. na podst. "Olivii"