Poczucie obowiązku odziedziczyłam po mamie. Pracowitość po tacie. Nie w mojej naturze jest siedzieć bezczynnie dłużej niż kilka minut. Lenią się ludzie o słabych charakterach, mówili mi rodzice. I ja w to święcie wierzę. Nie oszczędzam się w pracy. I nie obijam po pracy. I to bez względu na to, jaki jest dzień tygodnia. Perfekcjonistka. Taka ma być współczesna kobieta i już. No to jestem.

Akurat jest piątek. Wieczorem na drogach koszmarne korki. Jak to w piątek. A na mnie czeka tyle spraw! Weekend to sygnał do nadrabiania całotygodniowych zaległości. Tkwię zamknięta w aucie od ponad godziny i żałuję straconego czasu.

Mogłabym kupić ziemię do kwiatów, posprzątać w szafie, zapastować wszystkie buty, wyczesać psa... Auto porusza się w żółwim tempie. Gdyby nie siadła bateria w moim telefonie, zadzwoniłabym do ciotki zapytać o zdrowie. A tak jedyne, czym mogę teraz się zająć, to ułożenie listy spraw do załatwienia na sobotnie przedpołudnie i resztę weekendu. Dentysta (brrrr!), potem zakupy, umyć i zapastować podłogi (pies zimą to ruina parkietów). Zrobię pranie, poprasuję i zmienię pościel. Potem szybka wizyta u fryzjera i trzeba przygotować się na przebieraną imprezę u przyjaciół!

W niedzielę obiad u rodziców, ale na kawę umówiłam się w mieście z siostrą (chce mi pewnie powiedzieć coś ważnego). A wieczorem popracuję. Po prostu muszę zebrać materiały do reportażu. Jak nie zdążę, urlop zawiśnie na włosku... Siedzę w nieruchomym aucie, ale od samego myślenia o wszystkim, co mam zrobić przez najbliższe dwa dni, zaczyna brakować mi tchu. Przede mną cały maraton, a ja po tygodniu pracy wcale nie jestem w olimpijskiej formie. Najpierw przytrafiła mi się awaria samochodu, potem dopadł stres zbyt ciasnych zawodowych terminów, a i w domu nie wszystko szło gładko, bo mama dostała grypy... W dodatku najlepsza przyjaciółka miała urodziny. Co to za szalony pomysł bawić się do rana w środku tygodnia? Jeszcze nie odespałam zarwanej nocy. I w weekend z tak napiętym planem też nie odeśpi. To niemal pewne.

W radiu Kasia Klich śpiewa: „Będę robić nic. Nic będę robić. A robić nic to znaczy nic nie robić”. Szczęśliwa kobieta! Ona niczego nie musi. Ile bym dała, żeby jutro „robić nic”. Ale ja tylko w ciężkiej chorobie zostaję w łóżku bez wyrzutów sumienia. A gdyby tak... nagle zachorować? I choć raz po prostu nie musieć? Tylko co z terminami? Obowiązkami? Umówionymi spotkaniami? Tak wszystko zawalić?
A może świat się od tego wcale nie zawali?

A gdyby tak... dłużej pospać?

Sobota. Godzina ósma. Punkt. Sygnał budzika brutalnie wyrywa mnie z błogiego snu, w którym leżąc na łące wśród cudnie pachnących kwiatów, myślałam o niebieskich migdałach. Już moje poczucie obowiązku ma mnie wykopać z ciepłej pościeli, gdy przypominam sobie, że właściwie to ja jestem... chora. Wyłączam więc budzik. I ponownie zapadam w głęboki sen.

Budzę się pięć minut przed dziesiątą. O dziesiątej miałam być u denstysty. Nieładnie, Moniko. Nie dość, że zaraz będziesz musiała kłamać przez telefon, to jeszcze wystawiasz ludzi do wiatru. Twój dentysta cię znienawidzi. I, co gorsza, będzie miał rację. – Czuję się fatalnie! – to jeszcze nie jest kłamstwo, ale prawdomównością też bym tego nie nazwała... – Złożyło mnie na amen. Nic się nie stało? Pacjent z nagłym przypadkiem czeka? Uff, kamień spadł mi z serca!

Postanawiam zjeść śniadanie. W łożku. Nigdy tego nie robię, chyba że mam urodziny. Albo grypę. Jedząc tosty (nie zrobiłam zakupów, musiałam więc odświeżyć stare pieczywo) z kremem czekoladowym (też z zapasów), otulona kołdrą czytam kobiecy magazyn. Śniadanie smakuje zaskakująco dobrze jak na kryzys w lodówce, lektura jest też nadzwyczaj smaczna – chyba jestem w niebie! Gdyby tylko mój pupil nie skomlał pod drzwiami, upominając się o poranny spacer. – Barnabo, a co by było, gdybym była naprawdę chora? W ogóle byś nie wyszedł... Pies chyba nie rozumie mojej przemowy. I ujada coraz głośniej. – OK, wygrałeś, wypuszczę cię do ogródka. Tyle mogę dla ciebie zrobić! – wołam zrezygnowana. Nie znoszę, jak pies brudzi w ogródku. Ale dzisiaj chyba pójdę na kompromis... Moja beztroska wprawia mnie jednak w lekki niepokój. Może ja naprawdę mam ciężką grypę, tylko bezobjawową? I tak zamast godzinnego spaceru z psem „dla zdrowia” (mama ubolewa, że jestem za mało aktywna!) leżę w sypialni, zajadając się słodyczami. Ale żeby mama wiedziała, jak dziś mi z tym dobrze...

...wykręcić się od rodzinnego obiadu

Telefon. Niedobrze, bo to właśnie mama... Zaraz wszystko się wyda. I skończy się moje eldorado. – Jutro na obiad? Mamo, chyba nie przyjdę, coś mnie bierze – kłamię dalej, bo co mam zrobić? – Wszystko mnie boli, gardło, głowa, mięśnie, kości. Mam leki, wezmę. Zjem, mam wszystko, nie martw się – uspokajam mamę – Przykro mi, córeczko, że jesteś chora, ale właściwie to mi na rękę, żeby jutro nie wydawać obiadu – mówi mama, a ja mam wrażenie, że się przesłyszałam. Mamie jest na rękę odwołać święty rodzinny niedzielny obiad?!!! Niepodobna! – Coś się stało, mamusiu? – Jestem trochę osłabiona po chorobie. Po prostu mi się nie chce!
Z wrażenia w drodze do łóżka potykam się o torbę ze środkami czystości, zakupionymi z myślą o generalnych porządkach. Rzeczywiście, w mieszkaniu bałagan jak po tornado. Koty z kurzu fruwają pod sufit, dżinsy, koszulki, bluzki, skarpetki i rajstopy, które nosiłam w tym tygodniu poniewierają się po sypialni. A ja mam dwie możliwości. Mogę sprzątnąć. Albo... przenieść się do innego pokoju.


Z najwyższą niechęcią (straszny wysiek!) zmieniam piżamę na dres, pod pachę biorę ulubiony wełniany kocyk, dwie poduszki, dobre książki, gazety i słodycze (odkryłam zapas ciasteczek jeszcze z okresu świąt), orzeszki oraz chipsy (kto kupił to świństwo?!) i idę do salonu. Na stoliku kładę piloty, telefony i kartonik z sokiem. Wszystko w zasięgu ręki. I buch na kanapę.
Cudownie słodkie lenistwo. Gdyby nie sumienie. Powinnam chociaż ugotować jedzenie psu. Mamie mogłam zełgać, ale jak nakłamać zwierzakowi? Z drugiej jednak strony kocyk kusi, romantyczna komedia czeka...
Barnaba dostanie suchą karmę.
Patrzę nerwowo za okno. Żadnych zmian. Świat się nie zawalił!

...odmówić koleżance

Drrr!!!! Ktoś bardzo energicznie dzwoni do moich drzwi. - Nikogo nie ma w domu - krzyczę, ale nie mam wielkiej nadziei, że intruz uwierzy. - Monika, otwórz, mam problem... - błaga Ola, sąsiadka. - Wszystko, tylko nie to... - mruczę pod nosem. Lubię ją, ale dziś po prostu nie mam siły słuchać o jej zawodach miłosnych. Zwlekam się jednak z kanapy. Ola naprawdę wygląda na poruszoną. Nawet nie zauważyła, że właściwie jestem nieubrana, na pewno nieuczesana i ogólnie muszę wyglądać dziwnie - jak na mnie w sobotnie południe, oczywiście. Ale pochłonięta swoim problemem sąsiadka nic nie dostrzega i niczemu się nie dziwi. Już ma klapnąć na mojej kanapie, a ja prawie na końcu języka mam słowa „to siądź, pogadamy” , kiedy jednak coś się we mnie buntuje. - Ola, nie widzisz, ja jestem chora! - A nie, jakoś nie wyglądasz źle - mówi z roztargnieniem moja sąsiadka. - Ale czuję się źle, bardzo źle. Ledwo mówię. W gardle mnie pali. I ta gorączka... - No, nie, żartujesz - Ola jakoś nie chce dać mi wiary. Ale teraz już nie mogę się wycofać z mojego kłamstwa, mogę tylko w nie brnąć. - Ola, to infekcja wirusowa, na pewno zarażam - stawiam sprawę jasno. - Wpadnij w tygodniu, będzie za mną lepiej - dodaję pojednawczo i pospiesznie zatrzaskuję za gościem drzwi.

...być szczera z siostrą

Nie ma zakupów, nie ma obiadu. Ale zamówię pizzę. Przyjeżdża szybciej, niż myślałam. - Cześć, Monika - za drzwiami uśmiecha się do mnie niespodzianka, bo to nie pan z pizzerii, tylko moja siostra. Byłyśmy umówione na jutro, ale wpadła, bo chciała ze mną wybrać się do sklepu. - Jak ty wyglądasz? O tej porze nieubrana? - docieka Iwona. - I w ogóle co się tu u ciebie dzieje? Taki bałagan?

Siostrze w oczy skłamać nie mogę. Trudno. Muszę jej powiedzieć prawdę: od rana udaję chorobę. Straci do mnie resztki szacunku. I śmiertelnie się obrazi, że odmówię jej pomocy. Co robić! - Nie chciało mi się niczym zajmować, nigdzie jeździć, nikogo odwiedzać. Rozumiesz? Po prostu mi się nie chciało! A ponieważ tylko choroba może mnie zwolnić z obowiązków, postanowiłam mieć dzisiaj grypę. Albo cokolwiek. Byleby tylko móc choć trochę poleniuchować - wyznaję odważnie. - A to dlatego, że czuję się przeciążona pracą i przytłoczona rutyną. Mój każdy dzień wygląda podobnie. Włącznie z sobotą, która w moim wypadku jest zawsze zaplanowana co do minuty. Postanowiłam powiedzieć sobie: stop. I zwolnić tempo. Wiem, że jestem okropna, leniwa, w dodatku kłamczucha (nałgałam mamie, a teraz pewnie się o mnie martwi), ale naprawdę nie miałam już na nic siły! - tłumaczę się coraz intensywniej.

Iwona, o dziwo, nie wygląda na obrażoną. Za to jest najwyraźniej pod wrażeniem mojej przemowy. - No, co ty? Wiesz, jak często ja robię sobie dzień dziecka? Każdemu może zabraknąć energii. Odrobina lenistwa jest niezbędna dla higieny psychicznej. Świat się nie zawali!
Jak bardzo chciałam usłyszeć to zdanie!
– Tylko zadzwoń do mamy i powiedz szczerze, jak sprawa wygląda. Po co ma się martwić - mówi moja rozsądna siostra uśmiecha się do mnie porozumiewawczo i już jej nie ma.

...iść do wanny, zamiast do znajomych

Gdzieś się podziały moje wyrzuty sumienia. Bo czy rzeczywiście stało się coś strasznego tylko dlatego, że odwołałam wizytę u dentysty, zrezygnowałam z zakupów, nie sprzątnęłam łazienki, a pies raz nabrudził w ogródku? Czy powinnam się zadręczać wyrzutami sumienia tylko dlatego, że postanowiłam nie być perfekcjonistką w każdym calu? Czasem trzeba odpuścić. Zresztą chyba właśnie po to wymyślono weekendy! Dlatego zafunduję sobie długą aromatyczną kąpiel. Przy świecach i dobrej muzyce. W nosie mam, że jest środek dnia. Idę do wanny, bo tak chcę! To mi sprawi więcej przyjemności niż zabawa przebierańców, której skutki będę czuła przez kolejny tydzień. Jeszcze będzie w życiu niejedna okazja, by poskakać u znajomych. Dziś robię wszystko dla siebie. Spontanicznie, bez nacisku i zmuszania się do czegokolwiek.

I tak wieczorem zakładam ulubione dżinsy i sweterek, zbieram włosy w kucyk i bez zawracania sobie głowy makijażem wybieram się do pobliskiej galerii handlowej. Wędruję od sklepu do sklepu. Oglądam, dotykam, przymierzam wszystko, co tylko wpadnie mi w oko. W saloniku prasowym „zakotwiczam” na dłużej i po godzinie buszowania w regałach, cięższa o dwie książki i trzy płyty, wracam do domu.

Przez cały dzień robiłam wyłącznie to, co chciałam. Z małymi wyjątkami... Zlitowałam się nad psem. Jeszcze w nocy ugotowałam mu mięso z makaronem. Ale miałam frajdę, jak patrzyłam na jego szczęście! No i kwiatki podlałam.
I zatęskniłam za normalnymi obowiązkami...
- Zaprosiłaś całą rodzinę na niedzielny obiad? Mama mi powtórzyła. Jak na chorą, ambitny plan - śmieje się moja siostra, która zadzwoniła w niedzielę rano.
Na szczęście to tylko choroba na lenia. Nie trzyma długo. I nie ma grozi żadnymi powikłaniami. Dajcie się zarazić!