Maja Włoszczowska (ur. 9 listopada w 1983 roku w Warszawie) to wielokrotnie nagradzana polska kolarka górska. Jest złotą medalistką mistrzostw świata, dwukrotną wicemistrzynią olimpijską oraz kilkukrotną wicemistrzynią Europy. Swoją przygodę z kolarstwem zaczęła już w wieku 14 lat, kiedy to w 1997 roku po raz pierwszy wzięła udział w wyścigu rowerowym Śnieżka Karpacz. Została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi za osiągnięcia sportowe, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne osiągnięcia sportowe, za działalność na rzecz rozwoju i upowszechnienia kolarstwa, oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne osiągnięcia sportowe oraz promowanie Polski na arenie międzynarodowej. Prywatnie związana jest z Przemysławem Zawadą – pilotem rajdowym, z którym mieszka w Jeleniej Górze. Właśnie ukazała się jej najnowsza książka "Rowerem na szczyt. Trenuj z Majką", w której kolarka wyjaśnia, jakie są wady i zalety kolarstwa, co zrobić, kiedy brakuje motywacji do treningu, jak dojść na szczyt i zostać mistrzem oraz co jest najbardziej istotne w treningu i diecie kolarza.

Rower to…

Szczęście. Jestem bardzo szczęśliwa, gdy na niego wsiadam, bo uruchamiają się we mnie endorfiny, które sprawiają, że wszelkie życiowe problemy znikają. Czuję się na właściwym miejscu. To dla mnie także kontakt z naturą, którego dziś dosyć mocno nam wszystkim brakuje. Takie oderwanie się od cyfrowego świata, który uzależnił całe nasze społeczeństwo. Do tego rower to porządna dawka ruchu, niesamowita frajda, na której można pokonywać zarówno trudności techniczne, jak i swoje własne ograniczenia.

Wspomniała pani o wszechogarniającej nas cyfryzacji i technice. W rowerach, tych, jakimi pani jeździ, też pewnie jest jej sporo?

Reklama

Oczywiście, że tak. Mój trening nie ma w sobie za grosz romantyzmu (śmiech). Korzystam m.in. z miernika mocy, a w trakcie wykonywania interwałów nie podziwiam widoków, tylko wganiam się w cyferki. Dopiero pomiędzy tymi interwałami mam czas, żeby się porozglądać na prawo i lewo, wpaść w chwilowy zachwyt, jak drogę przebiegnie mi sarna czy wiewiórka. Poza takimi technicznymi udogodnieniami jazdy, mamy na rynku coraz więcej rowerów elektrycznych. Jestem ich wielką fanką, bo umożliwiają eksplorację górskich szlaków wielu osobom, którym kondycja nie pozwala na jazdę na tradycyjnym sprzęcie.

Reklama

Właśnie ukazała się pani książka "Rowerem na szczyt. Trenuj z Majką". Dlaczego zdecydowała się pani na napisanie poradnika, a nie kolejnej części biografii?

Reklama

Powodów jest kilka. Po pierwsze, biografię już rzeczywiście napisałam i mogłabym ją kontynuować, wzbogacając o moje wspomnienia z igrzysk w Rio, ale myślę, że warto z tym jeszcze poczekać. Po drugie i chyba najważniejsze, moja współautorka Karolina Oponowicz długo mnie namawiała na to, abym stworzyła właśnie coś w rodzaju poradnika, bo jej córka, która interesuje się kolarstwem górskim, wciąż zadawała jej pytania w stylu, jak to się robi, jak Majka trenuje, więc stwierdziła, że warto mnie o to wszystko nie tylko zapytać, ale i o tym napisać. Jej córka nie była zresztą jedyną osobą, która mi te pytania chciała zadać. Moi fani często pisali i wciąż piszą do mnie maile z prośbami o poradę. Mam nadzieję, że ta książka odpowiada na większość z nich.

Jak wyglądał ten pierwszy rower, na który pani wsiadła?

Był niebieski i miał doczepiane boczne kółka. A pierwszy górski dostałam po swoim bracie. Wtedy w Polsce nie było jeszcze zbyt wielu "górali". Ten został sprowadzony z Niemiec, był biały w kolorowe plamy i kosztował 200 marek.

A zdarza się pani zsiadać z górala i przerzucać się na zwykłego "mieszczucha"?

Jeśli mam czas i okazję, to tak. Choć muszę przyznać, ze kalendarz treningów i wyścigów jest tak napięty, że nieczęsto mam na to czas. Kiedyś miałam przyjemność pokazać koleżance po fachu Wrocław i wybrałam właśnie rower jako środek lokomocji. Razem ze swoim chłopakiem zwiedzałam w ten sposób Laos i wodospady. Było o wiele przyjemniej, niż gdybyśmy siedzieli w zatłoczonym busiku wraz z innymi turystami. Zresztą od takiej rekreacyjnej i turystycznej jazdy zaczęła się moja przygoda z rowerem. To moja mama była inicjatorką wszelakich rodzinnych, głównie niedzielnych wypraw. Ja i mój brat trochę nie mieliśmy wyjścia i jeździliśmy (śmiech). Teraz trochę żartuję, bo tak naprawdę wszyscy to lubiliśmy. Z czasem to ja częściej wyciągałam ich na rower, aż w końcu pasja przeszła w zawodowstwo.

Był taki moment w pani życiu, kiedy nie mogła patrzeć na rower?

Nie, ale ostatnio, owszem, coraz częściej zastanawiam się, czy cały czas mi się chce. Nie jest to kwestia samego jeżdżenia, bo z roweru na dobre chyba nigdy nie zsiądę, ale trybu życia. Niestety, życie sportowca nie jest tak piękne i kolorowe, jak wygląda na zewnątrz. Owszem, robimy to, co kochamy, wygrywamy zawody, najlepsi zarabiają niezłe pieniądze, ale druga strona medalu jest taka, że to masa wyrzeczeń i życie, w którym nie ma miejsca na nic innego poza treningami. Ciągłe życie na walizkach, z daleka od domu, sprawia, że przychodzi taki moment, kiedy człowiek ma dosyć, myśli o tym, aby powiedzieć "stop". Prawda o mnie jest też jednak taka, że po trzech tygodniach spędzonych w domu, znowu zaczyna mnie nosić.

To kiedy w pani życiu przyjdzie czas na tę stabilizację?

Mam już swoje lata, więc trudno żeby takie myśli nie pojawiały się w mojej głowie. Moje rywalki, które są o 10 lat starsze, wciąż z powodzeniem się ścigają, ale wydaje mi się, że ja tak długo nie chciałabym jeździć. Mam fantastyczną ekipę i wsparcie polskiego producenta rowerów KROSS. Chciałabym z nimi przeżyć przygodę na igrzyskach w Tokio, które zbliżają się wielkimi krokami, ale zakładam, że dalej już nie dojadę. Ale "nigdy nie mów nigdy".

Decyzję o tym, by zostać mamą, też pani przekłada na "po Tokio"?

W tym temacie stawiam na spontaniczność. Całe życie funkcjonowałam według planu, w bardzo sztywnych ramach. I już mi wystarczy. A zwłaszcza w temacie zakładania rodziny uważam, że ważniejsze jest to, by poczuć, że to właściwy moment. Nie chcę wywierać na siebie żadnej presji, nie chcę snuć żadnych dalekosiężnych planów, chcę robić to, co czuję. Myślę, że dla mnie właśnie to jest najlepsze.

Zrzuca pani czasem sportowe ciuchy i wskakuje w sukienki?

Jasne, że tak. Z tego, co widzę, coraz więcej dziewczyn, które jeżdżą wyczynowo, tak jak ja maluje się na treningi, wyścigi. Ja tego nie robię, bo nie czułabym się komfortowo w pełnym makijażu jeżdżąc po błocie i pocąc się. Od czasu do czasu zdarza mi się podkreślić oko, ale tak jak mówię, o pełnym makijażu nie myślę, bo obawiałabym się, że spłynie z błotem i potem. Kiedy wyjeżdżam na zawody czy treningi, 90 procent mojej walizki to stroje sportowe, to, co potrzebne na rower, ale zdarza się, że wrzucę do niej coś kobiecego. Kiedy wracam do domu, dresy i tzw. ciuchy służbowe lądują w szafie, a ja z niej wyciągam coś, co sprawi, że poczuję się kobieco.

To prawda, że maluje się pani przed wejściem na podium?

Jak wygrywam i zdążę zrobić makijaż przed odebraniem nagrody czy medalu, to tak. Czasem jest na to dosłownie pięć minut, ale w plecaku, który na metę przynosi mi ktoś z zespołu, zawsze mam podręczny zestaw do makijażu, czyli podkład i tusz do rzęs. Zdjęcia z podium to dla mnie samej pamiątka, więc lubię w tym momencie po prostu wyglądać dobrze.

A rower służy kobiecej sylwetce?

Tak, i to bardzo. Zawsze gdy tylko mam okazję, obalam mit, że jazda na rowerze rozbudowuje mięśnie. To nieprawda, bo z racji tego, że to dyscyplina wytrzymałościowa, mięśnie dzięki treningom wysmuklają się.

Media

Ma pani jakieś swoje motto, które pomaga przezwyciężać trudne chwile?

Na ręku noszę bransoletkę, która przypomina mi o Marku Galińskim, moim trenerze, który zginął w wypadku samochodowym. "Rób swoje, po prostu" – takie słowa mam na niej napisane. Gdy w tym roku w styczniu rozpoczęłam treningi, miałam straszny kryzys. Nie miałam przyjemności w tym, co robię, nie mogłam się skupić na treningach. Powiedziałam sobie wtedy: "Majka, zagryź zęby i po prostu rób swoje, to puści". I rzeczywiście odpuściło. Męczyłam się kilka tygodni, zanim poczułam, że forma zaskoczyła. To zdanie pomogło mi przetrwać tę i wiele innych trudnych sytuacji.

Bywa, że w tych treningach sama siebie musi pani przystopować?

Zdecydowanie, dlatego lubię pracować z trenerem. Sama siebie nie mogłabym trenować. Zresztą to nie dotyczy tylko mnie. Wielu sportowców ma takie tendencje do przetrenowywania się, zwłaszcza gdy dobrze idzie. Chce się wtedy jeszcze więcej i więcej. I właśnie dlatego wspomagam się pomocą trenera. To, co on mi powie, rozpisze, jest po prostu święte. Pozwalam sobie dodać tylko jedno, góra dwa dodatkowe powtórzenia. W tym także pomagają mi słowa Marka, który mówił: "Jak się dobrze czujesz, to dokładaj, ale pamiętaj, że następnego dnia też jest trening".

To też by pani poradziła tym, którzy zaczynają swoją przygodę z jazdą na rowerze?

Tak. Lepiej jeździć częściej i mniej, niż raz w tygodniu i na zabój. To nie jest dobre dla zdrowia. Dla naszej kondycji lepiej będzie, jeśli zaczniemy stopniowo i przyzwyczaimy nasz organizm do godzinnej jazdy, a potem będziemy wydłużać czas do godziny i piętnastu minut, dwóch godzin, a nawet trzech. Do wszystkiego trzeba dochodzić małymi krokami i nie przesadzać.

To jakie mity oprócz rozrastających się mięśni i rowerzystów możemy obalić?

Na przykład ten, że jest to sport niebezpieczny. Owszem, zdarza mi się wywrócić, ale kolarstwo górskie jest o wiele bezpieczniejsze niż szosowe, chociażby dlatego, że nie funkcjonujemy w ruchu drogowym, nie dochodzi do kolizji z samochodami, a i kultura jazdy czy współdzielenia drogi jest nieco inna.

A jak wygląda pani dieta?

Staram się rzecz jasna jeść zdrowo. Kiedy trenuję więcej, jem więcej. Unikam słodyczy, wybieram zdrowe tłuszcze, takie jak oliwa z oliwek czy olej z awokado albo lniany. Staram się, by w mojej diecie było dużo warzyw i owoców. Z racji tego, że podczas treningów tracimy dużo wody wraz z potem, to trochę więcej solę, niż się zaleca. Unika wieprzowiny i drobiu, który jest nafaszerowany hormonami. Jeżeli mam dostęp do dziczyzny, to zjadam właśnie takie mięso. W mojej diecie przeważają ryby. Czasem pozwalam sobie na czekoladę z orzechami, którą uwielbiam, albo kawałek pizzy. Staram się dawać organizmowi odrobinę tego, do czego mnie ciągnie. Dzięki temu unikam napadów jedzeniowych, bo ograniczenia sprawiają, że puszczają nam hamulce i zjadamy na raz bardzo dużo.

Co pani w sobie lubi, a czego nie?

Bardzo lubię to, że jestem systematyczna, zdeterminowana i wierzę w siebie, w to, że mogę osiągnąć najwyższe cele. Nie lubię bałaganiarstwa, nie potrafię z nim walczyć, a także procesów decyzyjnych, które potrafią mnie spowalniać. Czasem trudne decyzje podejmuję szybko, a nad pierdołami zastanawiam się bardzo długo. To jest denerwujące, ale cóż, taka już jestem. Żałuję, że tej właśnie cechy nie odziedziczyłam po mojej mamie.

Zdarza się pani podsumowywać kolejne etapy życia, czy lata?

Nie robię podsumowań. Nie widzę sensu rozliczania samej siebie, wytykania sobie błędów. Sukcesy motywują, ale analiza jest dużo bardziej deprymująca. Częściej zastanawiam się, czy jestem zadowolona z miejsca, w którym jestem, gdzie to, co się wydarzyło, mnie zaprowadziło. Jeżeli jestem w miejscu, które sprawia mi radość, przyniosło szczęście, to znaczy, że to, co było złe i wydarzyło się po drodze, było mi potrzebne.

A do jakich wspomnień lubi pani wracać?

Do Rio, które napawa mnie dumą. Nie tyle sam wynik, co czas przygotowań. To, że stworzyłam fantastyczny zespół wokół siebie. Wykonaliśmy kawał roboty zakończonej sukcesem, ale mieliśmy też ogromne wsparcie ze strony fanów. Sama bym sobie nie dała rady. Wszystko wyszło tak dobrze, bo złożyło się na to wiele czynników.

A gdyby mogła pani cofnąć czas, to co zmieniłaby w swoim życiu?

Pewnie jak każdy coś bym znalazła, coś, co zrobiłabym inaczej, lepiej, ale tak jak mówię, skoro teraz jest dobrze, to nie wracam do przeszłości. Najwyraźniej musiało się wydarzyć, żebym była tu i teraz.