Za kilkanaście dni śpiewaczka operowa Alicja Węgorzewska, jeden z naszych najlepszych mezzosopranów, Carmen u Bizeta, Dama Pikowa u Czajkowskiego, a ostatnio także jurorka z programu TVP „Bitwa na głosy”, wmuruje kamień węgielny pod budowaną przed siebie szkołę podstawową.
Szykuje się wielka inwestycja – dwupiętrowy budynek dla ponad dwustu uczniów przez pół dnia będzie służyć do obowiązkowej edukacji, a po południu zamieni się w szkołę muzyczną. Prawie trzy tysiące metrów kwadratowych, sala gimnastyczno-koncertowa na ponad dwieście miejsc, pracownia plastyczna z wykuszem, by można było swobodnie rozstawiać sztalugi. Właśnie negocjuje z bankami potężny kredyt na sfinansowanie inwestycji. Mimo to Węgorzewska nie czuje stresu. – Wszystko, co robię w życiu, robię na maksa – wyjaśnia artystka. Swój talent do biznesu testuje już od kilku lat i to udanie – pierwsze doświadczenie zdobyła, zakładając przed kilku laty dwujęzyczny żłobek i przedszkole.
Prawdopodobnie doszłoby do tego prędzej czy później – co prawda śpiewaczki nie schodzą ze sceny przed czterdziestką, jak baletnice czy tancerki, ale i w tym zawodzie wiek staje się w pewnym momencie problemem. – Nie chciałam doczekać czasów, kiedy będę tylko starzejącą się diwą, która całymi dniami przegląda stare zdjęcia i pełne zachwytu recenzje, rozpamiętując, kto się we mnie kochał, a kto specjalnie dla mnie pisał rolę, albo czy mam chrypkę, czy struny zwierają się z większym czy mniejszym kłopotem. To zupełnie nie dla mnie – zaznacza.
Myśl o własnym biznesie stawała się coraz bliższa także z innego powodu – mąż śpiewaczki, wiceprezes w amerykańskim koncernie, poważnie się rozchorował i pojawiło się ryzyko, że zarobki artystki, które dotąd były atrakcyjnym, ale tylko dodatkiem do pensji męża, staną się podstawą ich utrzymania. – Wcześniej pieniądze nie miały dla mnie znaczenia. Kocham śpiewać, a że płaci mi się za to, zawsze było rzeczą wtórną. A tu nagle pojawiła się obawa, że mąż nie wróci do pracy, a ja stracę głos. Jak żyć w takiej sytuacji, przecież rachunki przychodzą co miesiąc – wspomina Węgorzewska.
Reklama
Dziury w sukienkach
Reklama
Pomysł nasunął się sam – w 2006 roku czteroletnia wówczas córka Amelia wybierała się do przedszkola. Ówczesne oferty nie odpowiadały jednak rodzicom – szukali placówki, która kontynuowałaby dwujęzyczną edukację córki (mąż Węgorzewskiej jest Brytyjczykiem). Wizyty w anglojęzycznych przedszkolach z profesjonalnymi certyfikatami np. British School, kończyły się fiaskiem. – Czesne rozpoczynające się od 4 tys. zł miesięcznie uznaliśmy za horrendalne, poza tym dobrze wiedziałam, że w takiej placówce moja córka nie nauczy się polskiej literatury, historii i geografii – opowiada śpiewaczka.
Przeglądając inne propozycje, doszła do wniosku, że na rynku jest luka – tak jak brakuje dobrych pralni i sukienki sceniczne, które kosztują spore pieniądze, wracają czyste, ale z dziurami, tak nie ma w stolicy dobrych przedszkoli.
Jeżdżąc pod Warszawę do swojej księgowej, mijała budowane na obrzeżach stolicy Miasteczko Wilanów – ekskluzywne osiedle niskopiętrowych bloków bez podstawowej infrastruktury, szkół, przedszkoli, linii autobusowych. Gdy więc dowiedziała się, że deweloper osiedla ogłasza konkurs na budowę przedszkola, bez wahania złożyła wniosek. Wygrała. Architekt przygotował projekt, pedagodzy opracowali plan zajęć, lokalne władze wydały pozwolenie na budowę. Wszystko szło jak z płatka. Do rozpoczęcia budowy potrzebowała tylko kredytu i z tym okazał się największy kłopot – w wyniku konfliktu władz miasta z deweloperem zablokowano geodezyjny podział działek, co oznaczało, że nie można było wyodrębnić tej, na której miało powstać przedszkole. A dla banku był to podstawowy wymóg. Na kredyt nie miała więc szans, gotówką nie dysponowała, postanowiła poczekać.



Lincz czy wybite szyby?
Minął 2007 rok, minął 2008 rok, zaczynał się kolejny i nic się nie działo. Córka Węgorzewskiej zdążyła już prawie skończyć przedszkole, a ona nie zaczęła nawet budowy. By nie tracić czasu, śpiewaczka postanowiła wynająć okazałą willę na Ursynowie i tam zdobyć doświadczenia w prowadzeniu przedszkola na mniejszą skalę. By się upewnić, że to dobry pomysł na biznes, odwiedziła prawie wszystkie placówki w dzielnicy. – Szaro i brudno, przepełnione grupy. Zaskoczył mnie niski poziom inwestycji. Stało się więc dla mnie oczywiste, że z tego będzie świetny interes, bo popyt duży, a konkurencja mizerna – opowiada.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że były to doświadczenia bolesne, ale bezcenne. Zaczęło się od protestu mieszkańców, którzy nie życzyli sobie w sąsiedztwie gromady hałasujących maluchów. Zagrozili linczem, wybiciem szyb, przecięciem opon. Zablokowali jedyną drogę, jaka prowadziła do budynku, i obiecali, że zrobią wszystko, by nikt nie oddał tu własnego dziecka. Węgorzewska zawiadomiła prokuraturę, ale przede wszystkim próbowała porozumieć się z protestującymi. Ponieważ przeszkadzały im auta rodziców dowożących dzieci, wybudowała dla nich osobny parking na tyłach budynku. By budynek spełniał wszystkie normy, a przedszkole oferowało wysokie standardy, na adaptację, stacje oczyszczania i ozonowania wody, wentylację mechaniczną, plac zabaw, boisko wyłożyła w sumie pół miliona złotych. Zarejestrowała placówkę w MEN, od Ambasady Brytyjskiej uzyskała rekomendację dla obywateli Wielkiej Brytanii.
Choć z czasem stosunki z sąsiadami poprawiły się, miała wrażenie, iż podjęła najgorszą decyzję w swoim życiu.
Okazało się bowiem, że przedszkole jest, ale chętnych brakuje. Gdy pracowała nad biznesplanem i wynajęta przez nią osoba obdzwoniła wszystkie placówki na Ursynowie i w sąsiednich dzielnicach, nigdzie nie było wakatów. Ale w międzyczasie weszła reforma edukacji, zgodnie z którą sześciolatkom (wówczas 60 proc. wszystkich dzieci przedszkolnych) umożliwiono naukę w szkołach. W przepełnionych przedszkolach w całej Warszawie opustoszało. – Na początku pocieszałam się, że to firma jak każda inna i wystarczy dobra reklama. Do skrzynek okolicznych mieszkańców trafiło 20 tysięcy ulotek. Nic to nie dało. Kluczem okazał się marketing szeptany. Musiałam poczekać na pierwszą zadowoloną matkę, która najlepiej zareklamuje moją placówkę i przyciągnie kolejne matki – wspomina diwa.
Dlatego pierwszy rok był bardzo kosztowny – do przedszkola otwartego dla sześćdziesięciorga dzieci chodziła tylko piątka maluchów (wszystkie były dziećmi znajomych). Poszło na to kolejne pół miliona. Ale gdy mamy zaczęły polecać przedszkole innym rodzicom, lawina ruszyła. By zająć miejsca po sześciolatkach, uruchomiono żłobek. Dzięki temu we wrześniu minionego roku pojawił się już komplet dzieciaków. Biznes Węgorzewskiej zaczął na siebie zarabiać. W liczbach wygląda to tak: 13 etatowych pracowników, 43 dzieci, za każde czesne w wysokości 1300 zł od rodziców plus 600 zł dotacji od urzędu miasta (w tym trójka na stypendiach, ktore funduje właścicielka przedszkola).
Zero szczęścia, tylko ciężka praca
Węgorzewska nie tylko zmieniła więc zdanie o swojej inwestycji, ale też wróciła do pomysłów dotyczących Miasteczka Wilanów. Spory dewelopera z miastem skończyły się, geodeci podzielili działki, artystka mogła już podpisać umowę o przeniesieniu prawa do wieczystego użytkowania gruntu.
Perypetie z ursynowską placówką zmusiły ją jednak do zrewidowania planów – zamiast przedszkola postanowiła zbudować prywatną szkołę podstawową. Dwujęzyczną, gdzie w języku angielskim prowadzona będzie połowa zajęć dydaktycznych, i muzyczną, gdzie popołudniami dzieci uczyć się będą śpiewu i gry na instrumentach.
To właśnie pod nią jeszcze we wrześniu śpiewaczka razem z kardynałem Kazimierzem Nyczem uroczyście wmuruje kamień węgielny. – Szkoła będzie świecka, ale nie ukrywam, że jestem katoliczką. Wiara daje mi siłę – mówi śpiewaczka. Kardynała poprosiła o udział w uroczystościach, gdy po niedzielnej mszy w swej parafii szli razem z proboszczem do jednej z wiekowych parafianek, by zaśpiewać jubilatce „Sto lat”.
Do szkolnej inwestycji nie szuka wspólników, w przedszkolnym interesie nawet nie brała ich pod uwagę. – To ostateczność, bo inwestor z pewnością oczekiwałby oszczędności i szybkich zysków, a dla mnie priorytetem jest wysoki poziom, więc kompromis byłby chyba niemożliwy – mówi. Odkąd pamięta, zawsze chciała być niezależna. Czy występowała na scenach Opery Wiedeńskiej, czy śpiewała dla widowni w Niemczech, w Monte Carlo, w Zatoce Perskiej, nigdy nie pracowała na etacie. – Zawsze sama płacę za siebie ZUS – zapewnia.
Jak mówi, w prowadzeniu biznesu jej popularność nie ma większego znaczenia. Choć przyznaje, że w banku pewne wrażenie zrobił fakt, że śpiewaczka operowa założyła przedszkole, które samo na siebie zarabia.
– Czasem znajomi mówią: „Ale ty masz szczęście. Jak ci się to udaje? Nie dość że śpiewasz, to jeszcze prowadzisz biznes” – opowiada Węgorzewska. – Żadne szczęście. Dobry głos u śpiewaczki to tylko 20 procent sukcesu, cała reszta to ciężki, jak u sportowca, trening. Podobnie w biznesie. Zdarza się, że o 3.00 w nocy wysyłam e-maile do dyrektorki przedszkola, a o 7.00 zwykle wstaję, by zrobić dziecku śniadanie przed szkołą. Nic mi się nie udaje. Po prostu bardzo ciężko pracuję na swój sukces.